[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdobycznej spluwy w niebo. - Zaraz nas odbiją - mruknął. Nieoczekiwanie padł w tył. Zrobił to w ostatniej chwili, bo szyby rozprysły się w drobny mak. Ktoś stojący przed budynkiem wystrzelił chyba z obrzyna. Zaraz te\ rozległ się ponury klakson samochodu, trzaśniecie drzwi i tupot butów na chodniku. Dzwięk zapalanego silnika i pojazd odjechał. Chciałem podejść do okna, ale jeden z policjantów przytrzymał mnie za kurtkę. - śycie ci, człowieku, niemiłe? - Zdaje się, \e zwiali - westchnąłem. - Chyba tak - zgodził się, ale jeszcze przez chwilę nie puszczał mnie. Odsunęliśmy szafę. W drzwiach było widać przestrzelmy. Korytarz pusty. Zeszliśmy na parter. - Odwalili kawał roboty - stwierdził nadkomisarz, patrząc na ziejące wszędzie dziury. - Nie ma pana Tomasza - zauwa\yłem. Rzeczywiście. Liczyliśmy na to, \e został zamknięty gdzieś oddzielnie, ale jak się okazało, nadzieje nasze okazały się płonne. Nadkomisarz pobiegł do kiosku po drugiej stronie ulicy. Wrócił uspokojony. Jego ludzie \yli, zostali tylko uśpieni, prawdopodobnie tym samym gazem co my. - Co robimy dalej? - zapytałem. - Wydaje mi się, \e będą próbowali jakoś się dogadać - na blacie starego stołu laboratoryjnego le\ała wizytówka. Widniał na niej numer telefonu komórkowego. I nic więcej. - Mam pewien pomysł - mruknął nadkomisarz patrząc na dziurawe ściany. - Mo\e wypali, mo\e nie... Tak czy inaczej, mamy mało czasu... *** Jesienny ranek po nieudanej akcji... Skrajnie obrzydliwa pogoda, siąpiący deszcz, momentami zacinający w twarz. Stary zakład introligatorski przy ulicy śelaznej. Ocalały fragment starej Warszawy, gdzie mo\na natrafić jeszcze na nielicznych fachowców - rzemieślników: szewców, kuśnierzy, ślusarzy, szczotkarzy, parasolników... Na ścianach ich pracowni wiszą po\ółkłe dyplomy cechowe, często noszące datę sprzed pół wieku. Introligator mógł mieć dziewięćdziesiąt czy nawet sto lat. Po\ółkłe od nikotyny palce, wyblakłe, niegdyś błękitne oczy... - Notatnik oprawiony w brązową skórę - zmarszczył brwi. - A jaki rodzaj skóry? Jaki papier? - Papier mam - wręczyłem mu czterdzieści kartek. Skorliński wy grzebał je w magazynie Komendy Głównej Policji. Ryza papieru maszynowego przele\ała przez jakieś osiemdziesiąt lat... Przetrwała wojnę światową, a mo\e nawet dwie, oraz niezliczone inwentaryzacje... - Skóra powinna być zniszczona, jakby notatnik le\ał w jakiejś skrytce przez kilkadziesiąt lat. - Fałszywkę szykujemy - staruszek spojrzał na mnie ostro. 77 - Kopię na wystawę - okazałem legitymację ministerstwa - nie chcemy nara\ać eksponatu na kradzie\. Uśmiechnął się ukazując stalowe zęby bardzo starej protezy. - Się zrobi. Na kiedy? - Na wczoraj. - Będzie kosztowało - mruknął z dziką radością. - Siada i poczeka. Krzykiem wygonił z jakiegoś kąta pomocnika, na oko sądząc, młodszego o dwadzieścia lat. Zakrzątnęli się szybko. Przeszyli kartki jedwabną nitką, z regału zdjęli płat bardzo starej skóry. Policzyli sobie słono, ale miałem przed sobą to, o co mi chodziło. Cienki notes formatu A5, oprawiony w brązową skórę. Teraz trzeba było zapełnić go odpowiednia treścią. - Czyś ty zwariował, Pawle? - Marek palnął się w głowę, a\ zadudniło. - Rozumiem, \e chcecie wywieść w pole przeciwnika i podsunąć mu fałszywkę... Ale Einstein pracował nad unitarną teorią pola przez jakieś dwadzieścia pięć lat, a ja mam to zrobić w godzinę?! - Rany, a kto ci ka\e odkrywać teorię pola? - wsiadłem na niego. - Napisz mi na brudno piętnaście stron takich wzorów, \eby czytającemu mózg się zawiązał na supły. - Jeśli to ma być przekonujące na tyle, \eby naciął się fizyk, to potrzebuję tygodnia... Zamyślił się. - Chyba, \e to będzie kiepski fizyk... I \e nie umieszczę tam wzoru podstawowego, tylko rozwinięcia... I nie opiszę składników, \eby wyglądało na częściowo zaszyfrowane. - A widzisz? - ucieszyłem się. - A wykręcałeś się jak primadonna... Poło\ył na stoliku kilka kartek papieru i zaczął po nich bazgrać. Po godzinie wręczył mi szesnaście stron. - Dobra - powiedział - ze dwie godziny będą musieli nad tym posiedzieć, \eby stwierdzić, \e to lipa. Zadowolony? - Ozłocę cię - zapewniłem uradowany. - Pogadamy, jak wreszcie znajdziecie oryginał... - westchnął. Opuściłem jego gościnne progi i pojechałem na drugi koniec miasta. Zaparkowałem na niewielkim strze\onym parkingu. Skorliński ju\ na mnie czekał. Więzienie Warszawa-Białołęka wyglądało od zewnątrz bardzo ponuro. Betonowe mury, druty kolczaste, budki stra\ników, wie\yczki... Na wartowni ju\ czekały na nas przepustki. Weszliśmy do środka. Kilka korytarzy poprzegradzanych kratami lub stalowymi drzwiami zaopatrzonymi w przepisowe judasze... - Tu trzymamy waszego ptaszka - stra\nik otworzył celę i przepuścił nas przodem. Spodziewałem się potę\nie zbudowanego kryminalisty o łapach pokrytych tatua\ami, a [ Pobierz całość w formacie PDF ] |