[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rękawic opuszczając w dół. Poczekaliśmy, aż zejdzie, a wtedy Chance
krzyknął:
 Jak to wygląda?!
Yamamoto pokręcił głową w kapturze.
 Po drugiej stronie jest tak samo.
 Jakieś inne miejsca są lepsze?
 Może. Trudno powiedzieć. W obydwie strony grań ciągnie się na
dwie, trzy mile.  Wzruszył ramionami.  Może to tylko skrót
perspektywiczny.
Chance zawrócił do swego pojazdu i przyniósł dwa aparaty walkie--
talkie.
 Doktor idzie ze mną i Szarym Dymem. W lewo. Meldrum, Ericson i
Yamamoto idą w prawo. Trzymamy się blisko ściany. Zobaczymy, czy
jest jakieś przejście.
Ericson wziął aparat.
 Dlaczego to, a nie radio?
 Mają zasięg tylko dwudziestu mil. Wystarczający, a nie za duży.
Zawróciłem do skutera, wsiadłem, ruszyłem przełącznik ogrzewania
i poczułem, jak napływa ciepłe powietrze. Z czułością słuchałem silnika.
Malutki układ cylindrów i kilka ruchomych części dwusuwu  to była
cała nasza ochrona. Cóż za szczęście, że tak słodko hałasował; gotów
byłem pomodlić się za jego nieustające zdrowie.
Pyrkaliśmy jeden za drugim, Chance rozważnie niespieszny. W oko-
licach tego wypiętrzenia z lodem mogły się dziać rzeczy najróżniejsze, a
on nie chciał ryzykować. Obok widniał nieprzerwany grzbiet, zmieniający
tylko poszarpaną linię grani na podobieństwo murów
obronnych, ciągnącą się, jak okiem sięgnąć. Lęk i przerażenie budziła
myśl o potwornej sile, która zderzając dwie wielkie kry lodowe była na
tyle potężna, by tak je wygiąć. Przez dwie, trzy mile nic się nie zmieniało;
żadnego miejsca, które choćby sugerowało, że skutery mogą przez nie
przejechać lub nawet zostać przeniesione.
W końcu Chance zatrzymał się i zawrócił drogą, którą przyjechaliśmy,
gestem każąc nam podążać za sobą. Wykręciłem i pojechałem za nim.
Zwiększył teraz szybkość, na lodzie raz już przemierzonym mogliśmy
być pewni tego, co pod nami. Po dziesięciu minutach minęliśmy miejsce
pierwszego postoju, gdzie nasze ślady odchodziły w bok, i pojechaliśmy
w kierunku Meldruma. Ale grań ciągnęła się nieprzerwanie. Wypiętrzała
się po lewej, od dwudziestu do czterdziestu stóp górując ponad lodem. A
światło powoli zamierało. Za chwilę skończy się krótki czas zorzy i
znowu pogrążymy się w mroku.
Byłem ciekaw, co znalazła grupa Meldruma, ale nie miałem jak się
dowiedzieć. Chance miał walkie-talkie, lecz nie warto było stawać na
pogawędki. Wydawało się jednak oczywiste, że coś znalezli. Miałem
nadzieję, że będzie to skraj grani.
Niesłusznie. Kiedy dotarliśmy do nich w ostatnich blaskach zorzy, trzy
śniegołazy stały koło wyrwy w murze, szerokiej może na czterdzieści
stóp. To, co mogłem widzieć, podjeżdżając do nich, wyglądało jak
nagromadzenie brył lodowych. Zatrzymałem skuter, zsiadłem i
dołączyłem do reszty, przeciskając się między porozrzucanymi bryłami.
Teraz zobaczyłem, a żołądek podjechał mi do góry.
W lodzie ziała wąska płoń*. Luka wypełniona siedmioma, może
ośmioma stopami wody. Po obu jej stronach rozciągała się w dal
pionowa skała.
Chance rzucił tylko okiem i odwrócił się.
 Trzeba popatrzyć dalej. Meldrum chwycił go za ramię.
 Już tam byłem. Nie ma żadnej przerwy.
 Jak daleko zajechałeś?
 Milę, może dwie. Cholerna skała ciągnie się bez końca.
 Więc co?  zapytał Chance, ale już wiedział, tak jak i ja.
Wiedzieliśmy, o czym myśli Meldrum.
141
Ten nic nie odpowiedział. Podszedł do swego skutera, wrócił z
czekanem i zaczął odbijać lód sprzed płoni.
 Zwariowałeś  stwierdził Chance. Meldrum potrząsnął głową.
 Chcę wyjść z tego z życiem. Przy dobrym najezdzie da się
przeskoczyć.
 Za szeroka  sprzeciwił się Chance. Meldrum obstawał przy swoim.
 Londyński autobus przeskoczył kiedyś pięciostopową wyrwę w Tower
Bridge z pięćdziesięcioma pasażerami w środku. Potrzebny nam jest
tylko dobry rozbieg.
 I dobre lądowanie  dorzucił Yamamoto. Wyciągnął ze skutera
czekan, podszedł do grani i po chwili przeszedł na drugą stronę.
Ja też wziąłem swój i ruszyłem jego śladem.
 OK  burknął Chance. Chwycił czekan, Ericson i Szary Dym wzięli
się do swoich i zaczęli odłamywać lód. Niemal godzinę zabrało nam
wyrąbywanie wąskiej ścieżynki do obu skrajów płoni. Cholernie
wyboiste, ale swego rodzaju rampy. Zalewał nas pot, gdy oczyszczaliś-
my obie strony; stanęliśmy pózniej spoglądając z powątpiewaniem, a pot
zamarzał na brwiach.
Meldrum zaśmiał się, splunął w dłonie, a ja zastanawiałem się, czy drżą
teraz. Poszedł do swej maszyny, zamknął drzwiczki i odjechał w mrok na
jakieś sto pięćdziesiąt jardów. Wpatrywałem się w niewyrazny zarys
maszyny, gdy nawróciła i zaczęła się do nas zbliżać. Musiał dać pełen
gaz od samego początku; z wyciem silnika skuter leciał nal nas,
wyrzucając na obie strony małe wachlarzyki śniegu.
Robił ze czterdziestkę, gdy wjeżdżał na rampę; śniegołaz wyskoczył jak
na jarmarcznych pokazach, przeleciał nad wyrwą i wylądował krzywo po
drugiej stronie, z płozą ześlizgującą się w bok. Musiał korygować lot w
powietrzu, manewrując przy lądowaniu ciężarem swego ciała. Przez
krótką straszliwą chwilę myślałem, że przewróci sicj na dach, ale udało
mu się wytrzymać, zjechał z rampy na bok,1 zatrzymał się i wysiadł.
Przeskoczył wyrwę o dobre sześć stóp, ale był to parszywy moment i
dłonie w rękawicach zrobiły się lepkie.
Meldrum podszedł do brzegu płoni, a Chance stanął po drugiej stronie.
 Za ryzykowne!  krzyknął.
142
 Jest dobrze!  odwrzasnął Meldrum.  Ja mam to już za sobą.
 Mało nie złamałeś karku!
 Jak się boicie  krzyknął tamten  mogę to zrobić ze wszystkimi! 
Niepotrzebnie to mówił. Chance'owi chodziło o całą wyprawę, a nie o
własną skórę, ale nie był facetem, który mógł znieść zaczepkę.
Odwrócił się, poszedł do swojego skutera, wsiadł i śladem Meld-ruma
odjechał od przerębli na sto pięćdziesiąt jardów. Po chwili z warkotem
najeżdżał na rampę.
Nie wiem dokładnie, co się stało, wszystko odbyło się zbyt szybko.
Musiał nierówno najechać na rampę i skuter przekręcił się na bok w
powietrzu, spadając po drugiej stronie ze straszliwym trzaskiem. Silnik
natychmiast stanął; słychać było rozdzierający chrobot czegoś, co
dostało się do mechanizmu gąsienicowego. Tylko połowa maszyny
opierała się na lodzie; reszta zwieszała się nad wodą i jedno poruszenie
Chance'a w środku wystarczyło, by pojazd zaczął zjeżdżać do tyłu.
Patrzyłem z przerażeniem, jak nieskończenie na pozór powoli ześlizguje
się w czarną wodę czyhającą w przerębli. Zaczynał już wychylać się
poza środek ciężkości; jeszcze chwila i skuter byłby w wodzie, a Chance
zginąłby od szoku.
Rozgrywało się to na naszych oczach w ruchu powolnym, ale
nieubłaganym. Wtedy uświadomiłem sobie, że ciągle trzymam czekan w
dłoni. Rzuciłem się do przodu, wbiłem główkę w cienką metalową płytę z
przodu skutera i szarpnąłem się do tyłu. Półsiedząc, całym swym
ciężarem i siłą starałem się powstrzymać maszynę. Ale osuwała się [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kudrzwi.htw.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Wszystkie rzeczy zawsze działają zgodnie ze swoją naturą.