[ Pobierz całość w formacie PDF ]
siebie. Ażeby nie psuć szyków gospodarzowi, skromnie siadłem z boku, mało co się odzywałem i tylko z rzadka, dyskretnie, rzucałem przelotne spojrzenie na dziewczynę. Była uderzająco ładna i czuła się dobrze w pracowni. Przyjemny uśmiech nie schodził z jej owalnej twarzyczki. Piękne oczy patrzały na świat z niewinną słodyczą, ową znamienną dla wielu Malgaszek słodyczą, w której odbijała się jak gdyby głęboka dobroć całej ludzkości. Ciekawy rys urody, który od wieków podbijał wszystkich przybyszów na wyspie. Bleger jak rzadko kto umiał doskonale przenieść na płótno właśnie ów słodki wdzięk tutejszych kobiet i to się ogromnie podobało. W tym chyba tkwiła jedna z przyczyn jego materialnego powodzenia. Były to pierwsze odwiedziny dziewczyny i Bleger nie chciał ich przedłużać. Po dziesięciu minutach zakończył seans, podziękował modelce i wręczył jej pięćdziesiąt franków. Za niedługie posiedzenie cadeau aż nazbyt sute. Wszakże osóbce było to za mało, po-trzęsła główką i przestała się uśmiechać, przykro zdziwiona. Bleger, nawykły do takich targów, zawahał się, ale zależało mu na modelce i nie tracąc humoru, dorzucił jej jeszcze pięćdziesiątkę. Jednak i to nie starczyło i młoda uparciucha żywo protestując, domagała się więcej. Tego było mu za wiele. Serdecznym głosem, ale stanowczo powiedział jej: nie. Jeszcze nie skończył zdania, gdy nagle stało się z dzierlatką coś strasznego, piorun złości w nią strzelił. Osłupiałem, tak gwałtownie zmieniła się jej twarz. Piękne rysy, przed chwilą anielsko słodkie, pełne dobroci, znienacka wykrzywiły się nie do poznania: to już upiór, odrażający w swej brzydocie, pienił się z wściekłości. Tak nagły przeskok z jednego w drugie, ze wzniosłej szlachetności w koszmar, nie tyle przerażał, ile wprawiał w zdumienie, więcej: rozbawiał, więcej: przejmował podziwem. Imponowała taka pasja u tak młodziutkiej Małgaszki i imponowały fantastyczne możliwości mimiki ślicznej buzi. Wybuch wściekłości małego diablątka nie poszedł na marne i Bleger, zwyciężony, dołożył dziewuszce jeszcze całe sto franków: oliwa na burzliwe morze. Modelka zaraz się uspokoiła i po kilkunastu sekundach przyszła całkowicie do siebie. Z jej twarzy znikł demon i buzia wróciła znów do poprzedniej urody: była czarująca, rozmarzona, rozanielona wszechludzką dobrocią. To była rzeczywiście ładna Malgaszka. Patrzałem na to wszystko z osłupieniem i nie posiadałem się z zachwytu. Ależ to imponujące! wołałem do Blegera. To imponujące! Malarz po wybuleniu dwustu franków był mniej skory do uniesień: Imponujące? Cóż takiego! Cóż? śmiałem się. Diabelne uniesienie tej dziewczyny! Jej boska zdolność do tak żywiołowej pasji!... Malarz wzruszył lekceważąco ramionami: Nie widzę w tym nic imponującego, wybaczy pan! Wściekła się cizia i nic więcej! Wpadł mi do głowy wariacki pomysł, półżartobliwy. Bleger! krzyknąłem. To nie żarty: błagam pana, proszę namalować ją w tej boskiej pasji! Nie podzielał mego nastroju, nie rozgrzał się do boskości, nie wszedł w mój ton. I co dalej? Co z tego będzie? spytał sceptycznie. Będzie pan bliżej Gauguina! huknąłem wyzywająco. Stropił się, na chwilę umilkł. Potem nieco zmienionym głosem, bardziej starczym i skrzypliwym niż zazwyczaj, rzekł: Za to dalej byłbym od nabywców moich obrazów!... Takiego obrazu nie sprzedałbym!... Uśmiechał się, lecz nie był to pogodny uśmiech. Obgadując Merinów Dużym, uderzającym talentem Malgaszów, a szczególnie Merinów, było i pozostało krasomówstwo. Każdy z nich, urodzony orator, przepadał za potoczystością własnych słów niczym niejeden mąż stanu naszych czasów. Merinowie, łebski i najdzielniejszy z ludów malgaskich, do początków dziewiętnastego wieku wcale nie znali pisma i dlatego musieli rozwinąć niezwykły dar mówienia, by przekonywać innych. Dziś ów naród, żądny oświaty, umie pisać, ale stara miłość do gadania nie zardzewiała ku szkodzie wielu innych rzeczy. Bystry umysłem, owszem, ale o bystrości fatalnie wąskiej, jednostronnej : na przykład nie posiadał nic a nic zmysłu artystycznego. Merinowie wyszli wszakże z wysp indonezyjskich, owej plennej kolebki ludzi lubiących ozdabiać wszystko, co ich otaczało, ale widocznie przepłynięcie przez ocean wyjałowiło do szczętu ich twórczą wyobraznię. Pozostała w nich pustka, nie umieli tworzyć dzieł wizualnej sztuki ani sztuką wzbogacać swego życia. W dziewiętnastym wieku, w okresie politycznego urastania spadały im skąpo na wyspę, jakieś przypadkowe okruchy, raczej nędzne, wyłapywane od byle kogo i byle skąd. Dlatego widziało się tu Pałac Królowej w stylu obcym duchowi kraju albo z zakłopotaniem spoglądało się na pretensjonalny [ Pobierz całość w formacie PDF ] |