[ Pobierz całość w formacie PDF ]
to wykonał. Zaledwie zapadła noc, grupa Olikuta otoczyła przeciwnika szerokim półkolem od strony naszego obozu i ze szczytów sąsiednich wzniesień zaczęła razić miarowym ogniem ze strzelb. Przeciwnik odpowiadał tak samo i chociaż strzelanina stwarzała okrutny hałas, krwi wiele się nie lało. Nasi żadnych nie ponieśli strat, natomiast tamtym rozstroili nerwy do tego stopnia, że zapomnieli oni o swych koniach. Tabun ich znajdował się na krawędzi obozu, przeto około północy kilkunastu naszych śmiałków obezwładniło nożami trzech strażników, rozcięło koniom pęta i donośnym krzykiem wszczęło popłoch wśród zwierząt. Powstało obłędne stampede. Blisko osiemdziesiąt koni wraz z prowiantem i amunicją w jukach wpadło w nasze ręce, co unieszkodliwiło wroga do tego stopnia, że jeszcze tej nocy dał drapaka, biegnąc ile sił w nogach. Zwiad nasz przekonał się, że cywilni wojacy rozbiegli się na wszystkie strony i oddział ich na razie przestał istnieć. Clearwater, powtarzam, w tym miejscu płynęła z południa na północ. Nasz obóz z całym dobytkiem leżał nad lewym, zachodnim brzegiem rzeki, a że oczekiwaliśmy głównego uderzenia Długich Noży od zachodu lub od północy, więc w te strony skierowaliśmy szczególną czujność. Błędnie. Już kilka godzin pózniej wiedzieliśmy, że Howard z całym swym wojskiem chytrze zamierzał nas zaskoczyć z drugiej strony, od południowego wschodu, chytrze, albowiem czyniąc dokoła nas krąg tak olbrzymi, żeby ujść uwagi naszych patroli. Nie uszedł. Już raz wspominałem, że w tej wojnie nam narzuconej trzy elementy stanowiły naszą siłę: to zdolności Wodza Józefa, celność naszych strzelców i ruchliwość naszego zwiadu. Tropiciele w czas wywąchali plan Howarda i zanim on zdołał zadać nam ostateczny (jak przypuszczał) cios, my dobrze przygotowaliśmy się do odparcia uderzenia. Prawy, wschodni brzeg Clearwater był wysoki i skalny, ale za tym wzniesieniem rozciągało się faliste płasko wzgórze. Było porosłe bylinami i kępami suchawych krzewów, pokryte zaś liczną siecią kanionów i gardzieli mających swe ujście ku dolinie Clearwater. Walka zaczęła się od strony południowej. Tutaj, w oddaleniu jednej mili od naszego obozu, Tuhulhulzot z dwudziestoma czterema wojownikami na koniach czatował w ubocznym kanionie strumienia Rabbit. Trzy amerykańskie szwadrony pędziły galopem z południa na północ w stronę naszego obozu. - Nareszcie ich mamy! Nareszcie nie czmychną nam! - podobno zawołał generał Howard, patrząc z daleka przez lornetkę, i ów pobożny ponurak po raz pierwszy od wielu dni uśmiechnął się od ucha do ucha. Zaledwie szwadrony minęły ujście kanionu Rabbit, gdy jezdzcy Tuhulhulzota jak z procy wyskoczyli z ukrycia i z wojennym okrzykiem puścili się za nimi. Tamci, zaskoczeni z tyłu, ściągnęli lejce. Chwila, i jak piorun dwudziestu pięciu szatanów napadło na trzy szwadrony kawalerii. Zaczęła się rąbanina. Indianie wojennym zwyczajem byli na pół nago, odziani tylko w spodnie i mokasyny, a atakując, kryli się z powodzeniem u boków lub pod szyją koni. Siła ich rozpędu dała im zrazu przewagę, a ten i ów Jankes padał pod ich ciosem lub strzałem. Lecz po chwili większa liczba żołnierzy - pięciu na jednego - zaczęła szalę przechylać. Na nic karkołomne uniki Indian, ich kocie doskoki, ich rozpaczliwe szamotanie: Tuhulhulzot straciłby wszystkich, gdyby nie rychła odsiecz. A odsiecz nadeszła w samą porę. Wódz Józef widział z daleka, co się święci, i w chwili, gdy przeciwnicy runęli na siebie, w te pędy wichrem wysłał wodza Zwierciadło i jego ludzi naszym na pomoc. To wroga przemogło. Znowu nasi natarli z furią i zepchnęli tamtych w tył. Wszczął się jeszcze większy niż wprzódy zamęt. Ale nasi byli górą. Kilku Długich Noży zwalili z koni, inni zmieszani zaczęli pierzchać. Nie minęło i pięć minut potyczki, a do generała Howarda wracały trzy szwadrony rzetelnie pociachane, wielu mając rannych i przywożąc kilku poległych. Naszych zginęło dwóch wojowników, lżej rannych było więcej. Z każdej strony padło kilka koni, kilka innych trzeba było dobić. Z pobojowiska zgarnęliśmy kilkanaście amerykańskich karabinów, dziesięć koltów i moc amunicji, a także jedną lornetkę, zdobycz wielce radującą wodza Zwierciadło. Tymczasem walka wcale się nie zakończyła. Howard niedaremnie miał artylerię, haubice i szybkostrzelne działa Gatlinga, więc kazał z nich walić już z daleka w skalne zakamarki, gdzie domyślał się naszych kryjówek. Ale Wódz Józef nie próżnował. Białego [ Pobierz całość w formacie PDF ] |