[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozszerzył się, otworzył i obniżył tak, że stałem teraz przed złotym łukiem. Zrobiłem krok naprzód. . . . . . do swojego pokoju. Dzięki rzuciłem. De nada, tato. Posłuchaj, mam pytanie. Kiedy sprowadzałeś śniadanie, czy w zachowaniu Znaku Logrusu zauważyłeś coś niezwykłego? O co ci chodzi? spytałem, podchodząc do umywalki. Zacznijmy od wrażeń fizycznych. Czy nie wydał ci się. . . lepki? Dziwnie to określiłeś. . . Ale rzeczywiście, rozłączenie trwało chyba odro- binę dłużej niż zwykle. Dlaczego pytasz? 112 Mam pewien pomysł. . . Znasz magię Wzorca? Tak, ale jestem lepszy w wersji Logrusu. Mógłbyś w wolnej chwili spróbować obu rodzajów i porównać? Po co? Zaczynam mieć przeczucia. Powiem ci, jak tylko sprawdzę. I zniknął. Cholera mruknąłem. Umyłem twarz. Kiedy wyjrzałem przez okno, za szybą przeleciało kilka śnieżnych płatków. Z szuflady biurka wyjąłem klucz. Było kilka spraw, które wolałem załatwić na- tychmiast. Wyszedłem na korytarz. Zdążyłem zrobić ledwie kilka kroków, gdy usłysza- łem ten dzwięk. Przystanąłem i nasłuchiwałem. Po chwili ruszyłem dalej, obok schodów, a dzwięk narastał z każdą chwilą. Zanim dotarłem do drugiego kory- tarza prowadzącego do biblioteki, wiedziałem już, że wrócił Random. Nikt inny nie potrafiłby tak bębnić. . . a gdyby nawet, nie ośmieliłby się użyć królewskiej perkusji. Minąłem półotwarte drzwi i skręciłem za róg. W pierwszym odruchu chcia- łem wejść, oddać mu Klejnot Wszechmocy i spróbować wytłumaczyć, co zaszło. A potem przypomniałem sobie, co mówiła kiedyś Flora: że wszystko, co uczciwe, szczere i otwarte, tutaj sprowadza kłopoty. Nie chciałbym wierzyć, że wyraziła ogólną zasadę. Natomiast ta szczególna sytuacja wymagałaby długich wyjaśnień, a ja musiałem dopilnować innych spraw. Zresztą, może w rezultacie otrzymałbym zakaz zajmowania się niektórymi z nich. Szedłem dalej, do drzwi jadalni. Zajrzałem szybko i przekonałem się, że jest pusta. Dobrze. W środku, po prawej stronie o ile dobrze pamiętałem by- ła ruchoma płyta, zasłaniająca wnękę w murze. Znajdowały się tam szczeble czy klamry, po których dojdę do ukrytego wejścia na balkon biblioteki. Mogłem także zejść w dół, do spiralnych schodów i jeśli pamięć mnie nie zawodziła dalej, do jaskiń. Miałem nadzieję, że nigdy nie będę musiał tego sprawdzać. W ostat- nich dniach jednak stałem się kontynuatorem rodzinnych tradycji, tak wiernym, że postanowiłem nieco poszpiegować. Kilka niewyraznych zdań podsłuchanych przez otwarte drzwi kazało mi wierzyć, że Random nie jest sam. Jeśli wiedza rze- czywiście daje siłę, to potrzebowałem każdej informacji, jaka tylko wpadnie mi w ręce. Ostatnio nie czułem się zbyt silny. Owszem, ściana przesunęła się i w jednej chwili byłem już w środku, posy- łając przodem moje widmowe światło. Wspiąłem się szybko na szczyt i wolno, ostrożnie uchyliłem płytę. Byłem wdzięczny temu, kto pomyślał o zamaskowaniu otworu szerokim fotelem. Mogłem stosunkowo bezpiecznie wyglądać zza porę- czy i miałem dobry widok na północny kraniec sali. Random bębnił tam na perkusji, a Martin, cały w skórze i łańcuchach, siedział przed nim i słuchał. Random robił coś, czego jeszcze w życiu nie widziałem: grał 113 pięcioma pałeczkami naraz. Dwie trzymał w dłoniach, dwie pod pachami i jedną w zębach. W dodatku wymieniał je podczas gry, przesuwał tę z zębów pod prawe ramię, tamtą do prawej ręki, tę z kolei przerzucił do lewej, trzymaną w lewej wsunął pod lewą pachę, skąd pałeczka trafiła mu do ust. I ani na moment nie stracił rytmu. Ten pokaz wywierał niemal hipnotyczny efekt. Patrzyłem, dopóki nie skończył. Jego stary zestaw bębnów trudno by uznać za marzenie perkusisty, całe z przezroczystego plastyku, z talerzami wielkości tarcz rycerskich, werblami dookoła, masą tam-tamów i paroma kotłami, a wszystko to świecące jak ognisty krąg Coral. Perkusja Randoma pochodziła z czasów, zanim jeszcze werble stały się cienkie i nerwowe, kotły zmalały, a talerze zapadły na akromegalię i zaczęły huczeć. Nigdy czegoś takiego nie widziałem usłyszałem głos Martina. Random wzruszył ramionami. Bywałem w różnych miejscach stwierdził. Tego nauczył mnie Fred- die Moore, w latach trzydziestych, w Victorii albo w Village Vanguard. Grał wte- dy z Artem Hodesem i Maxem Kaminskym. Zapomniałem, gdzie to było. Numer pochodzi jeszcze z czasów wodewilu. Nie mieli wtedy mikrofonów, a oświetlenie było nędzne. Mówił, że musieli się popisywać takimi zagraniami albo dziwacznie ubierać, żeby publiczność zwracała na nich uwagę. Szkoda, że musieli tak się podlizywać. Tak. . . %7ładnemu z was, chłopcy, nawet by się nie śniło, żeby się dziwacznie ubrać albo podrzucać instrument. Nastąpiła chwila ciszy. W żaden sposób nie mogłem zobaczyć wyrazu twarzy Martina. Wreszcie. . . Nie o to mi chodziło powiedział. Mnie też nie odparł Random. Odrzucił trzy pałeczki i znów zaczął grać. Oparłem się o ścianę i słuchałem. Po chwili ze zdumieniem stwierdziłem, że włączył się saksofon altowy. Wyjrzałem. Martin stał tyłem do mnie i grał. Instru- ment musiał leżeć na podłodze, schowany za jego krzesłem. W muzyce wyczu- łem jakby posmak Ritchiego Cole a, co mi się podobało, i trochę dziwiło. I choć chciałbym tu zostać, czułem, że nie powinienem, nie w tej chwili. Wycofałem się, uchyliłem płytę, przeszedłem i zamknąłem ją za sobą. Opuściłem się na dół i wy- szedłem na zewnątrz. Postanowiłem raczej przejść przez jadalnię, niż znowu mijać drzwi biblioteki. Jeszcze przez spory kawałek słyszałem muzykę i żałowałem, że nie nauczyłem się od Mandora zaklęcia, które zamyka dzwięki w szlachetnych kamieniach. Chociaż nie jestem pewien, jak Klejnot Wszechmocy potraktowałby [ Pobierz całość w formacie PDF ] |