[ Pobierz całość w formacie PDF ]
śmy na drewno opałowe. Centrusa otaczały wzgórza porośnięte na- turalnym lasem. Gąbczaste drewno tych drzew kiepsko się paliło, a ponadto niekontrolowany wyrąb mógł spowodować erozję gleby i grozną powódz podczas odwilży. Najlepszym rozwiązaniem byłoby odnalezienie jednego z sate- litarnych przekazników energii i sprowadzenie go z powrotem na orbitę. Jednak tego nie uda nam się dokonać tej zimy. A powinni- śmy się szybko przygotować, gdyż z końcem lata dni stawały się coraz chłodniejsze i baterie słoneczne często przestawały działać. Było to skutkiem nie tylko prawa odwrotności kwadratów (przy podwojeniu odległości dzielącej słońce od planety mieliśmy tylko jedną czwartą mocy) ale także coraz pochmurniej szych dni, przy braku satelitów kontrolujących pogodę. Tak więc powróciliśmy do pieców opalanych drewnem. W La- keland było dość drewna, by zapewnić nam ciepło przez kilkadzie- siąt zim. Zazwyczaj drzewa na farmach przycinano tak, że nigdy nie wyrastały wyżej niż na wysokość ramion. Po ośmiu latach nie- kontrolowanego wzrostu te akry zmieniły się w gęstą dżunglę drewna opałowego. W baraku obok wytwórni chemikaliów na przedmieściach Centrusa znalezliśmy setki stalowych beczek, stu i dwustupięć- dziesięciolitrowych, które z łatwością można było przerobić na pie- cyki. Kiedyś byłem spawaczem, więc w godzinę nauczyłem kilku facetów, jak wycinać otwory w beczkach. Alysa Bertram również umiała spawać. Razem mocowaliśmy metalowe rury do piecyków. W akademiku i "Pod Muzami" ludzie wystawiali te prymitywne kominy przez otwory w oknach lub ścianach. Do zwózki przydzieliliśmy jeden kombajn i jedną furgonetkę: potrzebowaliśmy ośmiuset pięćdziesięciu kubików drewna, żeby wystarczyło na całą zimę. Było potrzebne do topienia lodu na wodę, jak również do ogrzewania i gotowania. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy zaczęto otrzymywać pierwsze plony. Z kurcząt wyrosły kury znoszące jajka. Artyści zabrali dwie pary, co z pewnością z nadejściem zimy uczyni dom "Pod Muzami" bardzo interesującym miejscem. W akademiku zamieniliśmy w kurnik salę telewizyjną na parterze. Jeśli ktoś już musiał oglądać filmy na dużym ekranie, był zmuszony dzielić tę przyjemność z kurczakami. Uznałem, że przez jakiś czas nie będzie regularnych audycji telewizyjnych. (Okazało się, że byłem w błędzie: w nudne zimowe wieczory ludzie byli gotowi oglądać cokolwiek, nawet amatorskie filmy swoich sąsiadów). Słoneczna sala gimnastyczna na górze została zamieniona w szklarnię, w której hodowano sadzonki roślin. W zimie mogliśmy tam również uprawiać warzywa, gdyż Anita zainstalowała w tym miejscu trzy piecyki na drewno i dodatkowe oświetlenie. Natomiast Sage znalazła bardziej skuteczne niż eleganckie rozwiązanie naprawdę poważnego zimowego problemu, jakim by- łaby konieczność brodzenia w śniegu do latryny i wystawiania go- łego tyłka na trzydziestostopniowy mróz. Nawet na tej szerokości geograficznej już na niewielkiej głębokości zalegała warstwa wiecznej zmarzliny. Wszystko, co znajdowało się poniżej siedmiu metrów pod powierzchnią (a nie dość głęboko, by ogrzało je jądro planety) zamarzało, aby nigdy nie odtajać. Nie mieliśmy maszyn budowlanych ani dość energii, aby wykopać jamę dostatecznie głę- boką i szeroką dla dziewięćdziesięcioosobowej i wciąż powiększa- jącej się gromady ludzi. Jednak zaledwie dziesięć klików od miasta była kopalnia miedzi, z której Sage przywiozła górniczy laser i ła- dunki wybuchowe, które załatwiły sprawę. Ludzie w śródmieściu będą musieli zadowolić się tradycyjną latryną, ale sztuka zawsze wymaga ofiar. Wycieczki do lodowato zimnego atrium zbliżą ich do natury i pozwolą lepiej poznać swoje wnętrze. 27 Przykładałem się do odbudowy równie ochoczo jak zawsze do wszystkiego poza walką. Marygay również. W powietrzu wyczu- wało się napięcie. Nie rozmawialiśmy o wyprawie na Ziemię, aż do dnia losowania. Wszyscy zebrali się w samo południe w bufecie domu akade- mickiego, przed szklaną miską z leżącymi w niej trzydziestoma dwiema karteczkami papieru. Najmłodsza z dzieci, które już mogły to zrobić, Mori Dartmouth, usiadła na stole i wylosowała dwana- ście nazwisk, które odczytałem na głos. Sara była druga i nagrodzi- ła mnie radosnym piskiem. Cat była trzecia i uściskała Sarę. Mary- gay była ósma i tylko skinęła głową. Po wyczytaniu wszystkich dwunastu kartka z moim nazwi- skiem pozostała w misce. Nie patrzyłem na Marygay. Wystarczy, że gapiło się na nią wielu innych. Odkaszlnęła, ale ubiegł ją Peek Ma- ran. Marygay powiedział ty nie polecisz bez Williama, a ja bez Normy. Wygląda na to, że powinniśmy grać dalej. Co proponujesz? zapytałem. Nie mamy monet. Nie rzekł, otrząsnąwszy się z zaskoczenia, wywołanego nieznanym słowem. Należał do trzeciej generacji i nigdy nie wi- dział pieniędzy w innej formie niż elektroniczna. Opróżnijmy miskę i wrzućmy do niej kartki z naszymi nazwiskami... Nie, wy- starczą Williama i Normy. Potem niech Mori wylosuje jedną. Mori uśmiechnęła się i klasnęła w rączki. W ten sposób wygrałem albo wygraliśmy podróż i wy- czuwałem cichą zazdrość obecnych. Wielu tych, którzy nie zgłosili swoich kandydatur, na wiosnę już tego żałowało, a teraz, przed dłu- gą zimą, chętnie wybrałoby się na taką wycieczkę. Wszystkie przygotowania zakończyliśmy kilka miesięcy wcześniej. Mieliśmy wziąć statek numer dwa, nazwany "Mercury". Wyładowano z niego cały sprzęt rolniczy, jak również materiały i narzędzia dla kolonistów. Jeśli Ziemia jest wyludniona, po prostu wrócimy ze złą wiadomością i niech następne pokolenia zdecydują, czy należy ponownie ją zasiedlić. Przygotowaliśmy się też na inną ewentualność. Na każdym statku był pancerz bojowy. Wzięliśmy wszystkie cztery. Zabraliśmy także pole, ale postanowiliśmy nie brać bomby typu "nova", ani żadnych tego rodzaju broni. Gdyby sytuacja stała się aż tak poważ- na, to i tak będzie po nas. Pancerze nie były najlepsze, ponieważ zaprojektowano je dla osób o przeciętnych rozmiarach i umiejętnościach, więc nawet za- stanawialiśmy się, czy ich nie zostawić dla zasady. Ja argumen- towałem, że kiedy przyjdzie czas, wcale nie musimy z nich korzy- stać dla zasady. Na razie jednak, jak mówił poeta, nie ruszajmy lekko w tę paskudną noc. Albo jakoś tak. Księga piąta KSIGA APOKRYFW 28 Podobno niektóre indiańskie szczepy czy plemiona nie miały żadnych rytuałów związanych z pożegnaniem: odchodzący po pro- stu odwracał się plecami i odchodził. Rozsądni ludzie. My przez cały dzień chodziliśmy od jednych drzwi do drugich, żegnając się [ Pobierz całość w formacie PDF ] |