[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się z drzwiami, usłyszała, jak za jej plecami kluczyk w drzwiach szafy zaczyna się powoli
przekręcać, a owe głosy, pochodzące jakby z najgłębszych zakamarków domu, zanoszą się
złowrogim śmiechem.
***
- Kiedy byłem mały - zaczął Roland - dziadek opowiadał mi tę historię tyle razy, że wreszcie
w kółko mi się śniła. Wszystko zaczęło się, kiedy dawno temu straciłem rodziców w wypadku
samochodowym i zamieszkałem w tym miasteczku.
- Nie wiedziałam, bardzo mi przykro - przerwała Alicja. Czuła, iż choć Roland sprawia
wrażenie pogodnego chłopaka, który bez problemu może opowiedzieć historię dziadka i
statku, wracanie wspomnieniami do tych bolesnych wydarzeń nie przychodzi mu łatwo.
- Byłem bardzo mary. Rodziców właściwie nie pamiętam - powiedział Roland, unikając
spojrzenia Alicji, której to oczywiste kłamstwo nie mogło zwieść.
- I co się wtedy stało? - dopytywał się Max.
Alicja spiorunowała go wzrokiem.
- Dziadek mnie przygarnął. Zamieszkaliśmy razem w latarni. Dziadek jest inżynierem i od lat
opiekuje się tą latarnią morską. W związku z tym, że zbudował ją właściwie sam, w 1919
roku, władze miejskie przyznały mu to stanowisko dożywotnio. To bardzo ciekawa historia,
posłuchajcie.
Dwudziestego trzeciego czerwca 1918 roku mój dziadek znalazł się na pokładzie  Orfeusza
w porcie Southampton, choć nie zaokrętował się jako pasażer.  Orfeusz nie był statkiem
pasażerskim; był tylko frachtowcem i nie cieszył się dobrą sławą. Dowodził nim holenderski
kapitan, przekupny jak mało kto, pijaczyna, który użyczał statku, komu popadnie, pod
warunkiem, że ten ktoś płacił z góry. Jego głównymi klientami byli przemytnicy z jednej i z
drugiej strony kanału La Manche.  Orfeusz miał tak złą sławę, że nawet niemieckie okręty
wojenne go nie atakowały, chyba z litości. Ale pod koniec wojny interes zaczął kuleć i
latający Holender - jak mówił o nim dziadek - zmuszony był rozejrzeć się za innymi, choćby i
najmętniejszymi zródłami dochodów, żeby spłacić karciane długi, w których od dawna tonął.
Podobno podczas jednej z tych nocy, kiedy szczęście, jak zwykle, mu nie sprzyjało, przerżnął
w karty ostatnią koszulę. Grał z nim wtedy niejaki Mister Kain, dyrektor objazdowego cyrku,
który w zamian za darowanie długu zażądał przyjęcia na pokład całej trupy cyrkowej i
przemycenia jej przez kanał. Ale domniemany cyrk Mister Kaina skrywał coś więcej niż
zwykłe wozy. Cała trupa chciała zniknąć jak najszybciej, bez śladu, bez świadków,
36
cichaczem. Holender nie miał właściwie wyjścia, więc się zgodził; w przeciwnym razie
straciłby statek.
- Zaraz, zaraz - przerwał Max. - A co z tym wszystkim wspólnego miał twój dziadek?
- Do tego właśnie zmierzam - kontynuował Roland. - Jak mówiłem, Mister Kain, choć
domyślacie się pewnie, że nie było to jego prawdziwe nazwisko, miał wiele na sumieniu.
Dziadek już od dawna śledził jego poczynania. Mieli zaległe porachunki i dziadek sądził, że
jeśli Mister Kainowi i jego bandzie uda się przepłynąć przez kanał, szanse ich schwytania
będą stracone na zawsze.
- Dlatego dostał się na  Orfeusza ? - zapytał Max. - Jako pasażer na gapę?
Roland przytaknął.
- Ale czegoś nie rozumiem - wtrąciła się Alicja. - Dlaczego twój dziadek nie powiadomił
policji? Przecież był inżynierem, a nie żandarmem. Jakie zaległe porachunki mógł mieć z
Mister Kainem?
- Mogę dokończyć historię? - zapytał Roland.
Rodzeństwo skinęło zgodnie.
- Dziękuję. Tak więc znalazł się na statku - ciągnął Roland. -  Orfeusz wypłynął z portu w
południe i zamierzał dotrzeć do miejsca przeznaczenia pózno w nocy, ale sprawy się
pokomplikowały. Po północy zerwał się sztorm, który zepchnął statek ku wybrzeżu.
 Orfeusz rozbił się o skały i w parę minut zatonął. Dziadek się uratował, bo był ukryty w
szalupie ratunkowej. Reszta zginęła.
Max przełknął ślinę.
- Chcesz powiedzieć, że ciała są jeszcze tam, we wraku?
- Nie, skądże - odparł Roland. - świcie gęsta mgła zaległa nad całym wybrzeżem. Miejscowi
rybacy znalezli na plaży mojego dziadka. Leżał nieprzytomny. Kiedy mgła ustąpiła, łodzie
rybackie przeczesały całą strefę katastrofy. Nigdy nie odnaleziono żadnego ciała.
- Ale, wobec tego ... - przerwał Max cichutko.
Roland ruchem ręki poprosił, żeby pozwolił mu kontynuować.
- Zawieziono dziadka do miejscowego szpitala. Przez wiele dni nie odzyskiwał przytomności.
Kiedy wrócił do siebie, postanowił, że w podzięce za wyratowanie i opiekę wybuduje na
szczycie klifu latarnię morską, by już nigdy nie doszło do podobnej tragedii. Z czasem został
latarnikiem morskim.
Gdy opowieść dobiegła końca, zapadła długa cisza. W końcu Roland wymienił spojrzenie z
Alicją, a następnie z Maxem.
37
- Rolandzie - Max starał się tak dobierać słowa, by przypadkiem nie zranić przyjaciela. - W
tej historii coś mi nie pasuje. Nie obraz się, ale wygląda to tak, jakby dziadek nie opowiedział
ci wszystkiego do końca.
Roland przez chwilę wstrzymywał się z odpowiedzią. A potem uśmiechnął się blado i
spojrzawszy na Alicję i Maxa, powoli pokiwał głową.
- Wiem o tym - wyszeptał. - Wiem.
***
Irina poczuła, jak ręce cierpną jej od bezskutecznego szarpania się z klamką. Z trudem łapiąc
powietrze, odwróciła się i z całych sił naparła plecami na drzwi. Nie mogła oderwać wzroku
od kluczyka przekręcającego się w drzwiach szafy.
Kluczyk nagle przestał się obracać i jak popchnięty niewidzialnymi palcami, wypadł z zamka
na podłogę. Drzwi od szafy zaczęły się otwierać, skrzypiąc przejmująco. Irina chciała
wrzasnąć na całe gardło, ale poczuła, że brak jej tchu nawet na najcichszy szept.
Z półmroku szafy wyjrzała para błyszczących i znajomych oczu. Irina westchnęła z ulgą. To
był jej kot. To był tylko jej kot. Chwilę wcześniej myślała, że ze strachu serce jej wyskoczy z
piersi. Uklękła, by podnieść swego milusińskiego, i wtedy odkryła, że oprócz kota w głębi
szafy jest jeszcze jakaś istota. Zwierzę rozdziawiło szczęki, wydając z siebie ostry, podobny
do syku węża dzwięk, od którego skóra cierpła, po czym cofnęło się z powrotem w ciemności
szafy, do swojego pana. Zwietlisty uśmiech rozbrysł w półmroku i na Irinie spoczęło
spojrzenie pary oczu koloru roztopionego złota, a głosy, teraz unisono, wołały ją po imieniu,
Irina krzyknęła na całe gardło i rzuciła się w stronę drzwi, nacierając na nie całym ciężarem
ciała. Drzwi ustąpiły, a dziewczynka runęła na podłogę korytarza. Nie tracąc ani chwili,
podniosła się i popędziła po schodach, czując jeszcze na karku lodowate tchnienie
prześladujących ją głosów.
Andrea Carver z przerażeniem zobaczyła, jak jej młodsza córka, z twarzą wykrzywioną
przerażeniem, rzuca się na oślep w dół z samego szczytu schodów. Krzyknęła, by ją
powstrzymać, ale było już za pózno. Córeczka potoczyła się po stopniach niczym bezwładny
worek. Andrea Carver doskoczyła do Iriny i uniosła jej głowę. Aza krwi płynęła po czole
dziewczynki. Matka położyła palce na jej szyi i wyczuła słaby puls. Próbując opanować
ogarniający ją atak histerii, podniosła córkę z podłogi, gorączkowo zastanawiając się, co ma
teraz zrobić.
Czując, że przeżywa najgorsze pięć sekund swego życia, powoli spojrzała ku górze schodów.
Z ostatniego stopnia schodów kot Iriny śledził każdy jej ruch. Wytrzymała szydercze i
okrutne spojrzenie zwierzęcia, po czym, uświadomiwszy sobie, że trzyma w ramionach
nieprzytomną córkę, otrząsnęła się i pobiegła do telefonu.
38
Rozdział siódmy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kudrzwi.htw.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Wszystkie rzeczy zawsze działają zgodnie ze swoją naturą.