[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Charlie, wchodząc do pubu, jak zawsze uśmiechnął się na widok urny stojącej na kasie. Na złotej tabliczce widniał napis: Prochy nieokrzesanych gości . Blisko zaplecza, w kącie tuż przy szafie grającej, siedział kapitan portu, Hoddy Snow, z dwoma zastępcami. Niedaleko wejścia natomiast, na swoich stałych miejscach tkwili Tink oraz inni żeglarze. Charlie przysiadł się do Bony'ego i jego paczki. - Co nowego? - spytał. - Złe wieści w kronice policyjnej - odpowiedział któryś z mężczyzn. - Sam posłuchaj. - Uniósł do oczu gazetę. - W piątek o północy z krzewów przy Rosę Avenue dobiegały jęki. Do akcji wkroczył patrol zmotoryzowany. Zledztwo, jak na razie, nic nie wykazało . - Idę o zakład, że to był Bony ze swoją dziewczyną - roześmiał się Charlie. - Chciałbym - westchnął staruszek. - Ale jeśli się zdarzy, że będę jęczał w krzakach, to lepiej od razu wzywajcie karetkę. W pewnym momencie kapitan portu wstał i przesunął wzrokiem po obecnych. - Proszę was o chwilę uwagi - powiedział głośno. Był to potężnie zbudowany mężczyzna o lekko podfarbowanych lśniących włosach, starannie ostrzyżonych w wojskowym stylu. Miał na sobie nieskazitelną koszulkę polo z wyszytym na piersi drukowanymi literami nazwiskiem oraz funkcją. - Proszę o ciszę. - W knajpce zapadła cisza jak makiem zasiał. - Przykro mi, że przeszkadzam wam w śniadaniu, ale sytuacja jest poważna i potrzebna każda pomoc. Potrafił stworzyć nastrój grozy. Przed paroma laty wystąpił w jednym z odcinków Nierozwiązane zagadki , komentując poczynania wielokrotnego mordercy, pięćdziesięcioczteroletniego mieszkańca Atherton. A gdy Tucker Goodwin całkiem niedawno wyciągnął z oceanu trupa zahaczonego o klatkę na kraby, Hoddy udzielał wywiadów bostońskim gazetom oraz stacjom telewizyjnym. - Mamy prawdziwe kłopoty - zaczął. - Ktoś bez zezwolenia wykąpał się w doku na golasa? - spytał Bony. - Nie czas na żarty - uciszył go kapitan. - Właśnie dostaliśmy zawiadomienie od straży przybrzeżnej z Gloucester. Proszą nas o pomoc w poszukiwaniach. Przy Halibut Point jakiś rybak wyciągnął z wody koło ratunkowe i urwane pióro steru. Podejrzewają, że to była łódz z Marblehead. - Która? - zapytał Charlie. - Czyja? Hoddy zmrużył oczy, a gdy się odezwał, jego słowa były pełne powagi. - Querencia Tess Carroll. Osiemnaście Bobo miotał się po plaży Devereux Beach jak opętany. Tess wołała go aż do zachrypnięcia, ale pies w ogóle nie reagował: pędził na oślep, skakał w fale, jakby chciał walczyć z oceanem. Od razu, gdy rano otworzyła drzwi, wystrzelił jak z procy prosto na ulicę i pognał, w ogóle nie zwracając na nią uwagi. Miał już swoje lata, był przygłuchy, cierpiał na artretyzm, ale też co niedzielę rankiem biegł z Tess ustaloną trasą: najpierw spokojnymi uliczkami starej części miasta, potem wzdłuż brzegu, wokół cypla i osiedla Neck. Droga nieodmiennie kończyła się na cmentarzu. Zwykle truchtał karnie na smyczy u boku Tess, kłócił się z kotami u Blaneysów na Merritt Street i obowiązkowo obwąchiwał śmietniki za Shipyard Galley. Dziś zachowywał się zupełnie inaczej. Jakby się dokądś śpieszył. Nad oceanem wzbierał wiatr. Bobo zaczął obszczekiwać jakiegoś rybaka siedzącego na ogrodowym krześle. Choć z daleka Tess nie widziała całkiem dobrze, odniosła wrażenie, że to Dubby Barlett porozstawiał na brzegu swoje cenne kije. Zawsze wędkował tutaj w niedzielne poranki, a żona w kościele modliła się za nich oboje. - Dubby! - krzyknęła Tess. - Przytrzymaj Bobo! Muszę go wziąć na smycz! Mężczyzna poklepał psa i rozejrzał się za jego właścicielką. - Tu jestem! - wrzasnęła. Gwałtowniejszy podmuch wiatru podniósł z ziemi fontanny piasku, więc pewnie też zagłuszył jej głos. Bobo skoczył wędkarzowi łapami na kolana, szturchnął go nosem w twarz, szczeknął krótko i ruszył biegiem. Dubby jakiś czas odprowadzał retrievera wzrokiem, aż w końcu wrócił do swoich wędek. Tess znowu puściła się w pogoń, wołając ulubieńca. Zaczynała być zła. Co go, u licha ciężkiego, opętało? Zachowywał się jak nieposłuszny szczeniak, kompletnie głuchy na rozkazy. - Bobo! - ryknęła. - Wracaj natychmiast! Pies jednak nadal nie zwracał na nią uwagi. Pędził ścieżką, która prowadziła do skalistego urwiska zatoczki Waterside, a potem w górę, stromym wałem i przez tylną bramę - na cmentarz. Straciła go z oczu, ale i tak wiedziała, że biegnie na szczyt wzgórza poznaczonego plamami nagrobków. Parę chwil pózniej, wspinając się między rzędami pomników, dostrzegła po drugiej stronie rozległego trawnika Midge Sumner, jedną z przyjaciółek mamy. Kobieta, ubrana w ulubioną fioletową parkę, stała na drabince i myła naturalnej wielkości figurę swojej siostry, Madge, która jako dziecko zmarła na zapalenie płuc. Midge regularnie co weekend czyściła kamienne uszy siostry wacikami na patyczkach, a całe jej zimne ciało traktowała mydłem o zapachu drzewa sandałowego. Teraz była tak zajęta cotygodniowym rytuałem, że nawet nie zauważyła Tess, więc dziewczyna, nie zatrzymując się, pomaszerowała dalej, do grobu ojca, gdzie spodziewała się znalezć psa. Rzeczywiście, siedział przy nagrobku. - Ty podły zwierzaku! - wysyczała przez zęby. - Co ci odbiło!?! - Bobo przewrócił się na grzbiet i zaczął czochrać o trawę. - Nic z tego, nie wezmiesz mnie na to! Jestem naprawdę wściekła! Zwariowałeś czy co?! - Klapnęła na ziemię, ignorując psie popiskiwania. Spojrzała na przystań i aż ją zdumiała jasność dnia. Błękit oceanu był żywszy niż zwykle, żagle na łodziach lśniły jak lustra odbijające promienie słońca. Miejsce Querencii" zajął piękny czterdziestodwumetrowy szkuner, który pewnie zjawił się po wyroby z Doyle Sails. Z klatek na homary, ustawionych na nadbrzeżu, unosił się dobrze znany ostry zapach śledzi używanych jako przynęta. Nawet zmysł węchu miała dzisiaj wyostrzony, woń śledzi przypomniała jej ojca wracającego co wieczór z morza. Raptem usłyszała za sobą śmiech i krzyki. Odwróciła się akurat w chwili, gdy z lasu wyprysnął beagle w rude łaty, a zaraz za nim chudy, patykowaty chłopak w workowatych sztruksach i szarej bluzie. Spod przekrzywionej czapki drużyny Red Sox wystawały ciemne loki. - I tak cię dopadnę! - wrzasnął. Tess wstała. - Hej, pomóc ci? - zawołała. Chłopiec stanął jak wryty. Na jego piegowatej twarzy odbiło się zdumienie. Gdy podszedł bliżej, pojawił się koło niego także beagle, powarkując na Bobo. - Czy on gryzie? - spytał dzieciak. - Nie - zapewniła go Tess. - Staruszek z niego. Już prawie nie ma zębów. Mały zdjął rękawicę baseballową, przykląkł i serdecznie podrapał retrievera po brzuchu. W którejś chwili zerknął ciekawie na Tess. - Dobrze mu, nie da się zaprzeczyć - powiedziała. Chłopiec milczał, ale przyglądał jej się coraz uważniej. - O co ci chodzi? - spytała. - O nic. - O nic? Jak to: o nic? Jeśli ktoś się komuś przygląda w taki sposób, to na pewno nie jest nic. No, mów. - Ty mnie widzisz? - No jasne. - To niemożliwe. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |