[ Pobierz całość w formacie PDF ]

w której oprzeć by mógł czubki butów. Dyszał ciężko.
Występ, gdzie czekała Connie, oddalony był o jakieś pięć metrów od parapetu, z któ-
rego się Graham ześlizgnął, a licząc od miejsca, w którym wisiały jego stopy, było to
może dwa i pół metra. Dwa i pół metra! Dla Grahama stanowiło to co najmniej dwa
i pół kilometra!
Już wyobraził sobie długie spadanie na Lexington, kiedy przypomniała mu się wizja
z kulą w plecy i miał nadzieję, że się wtedy nie pomylił.
Zbyt grube rękawice nie pozwalały Harrisowi długo utrzymywać się na śliskim para-
pecie. Poczuł, że palce ześlizgują mu się coraz bardziej. Odpadł od parapetu.
Spadł z prostymi nogami na metrowej szerokości występ. Ryknął z bólu. Zachwiał
się.
Connie krzyknęła.
Jedną nogą trafił w przepaść. Poczuł, że kostucha ciągnie go do siebie. Krzyknął prze-
straszony. Wiatr dmuchnął mu w plecy. Graham zachwiał się jeszcze bardziej.
150
Connie była przywiązana do ściany, a jej lina trzymała się na zaczepie, który przybi-
ła czekając na Grahama. Zabezpieczona tak przed runięciem w przepaść rzuciła mu się
na ratunek. Złapała go za poły kurtki i zaczęła ciągnąć w swoją stronę.
Trwało to może sekundę albo dwie, ale dla nich, balansujących na krawędzi życia
i śmierci, czas płynął niezwykle powoli.
Wiatr spychał ich w stronę ulicy.
Wreszcie Connie pokazała, że nie jest wymoczkiem. Udało jej się pociągnąć Grahama
do siebie na tyle mocno, że stanął wreszcie pewnie obiema nogami na kamieniu. Objął
ją mocno i oboje odeszli od krawędzi betonowego kanionu, bliżej ściany, przy której
byli bezpieczni.
37
 Na pewno odciął ci linę  powiedziała Connie.  Ale teraz już go tam chyba nie
ma.
 Idzie do nas.
 I znowu odetnie linę.
 Tak. A więc musimy się pośpieszyć.
Graham położył się na kamieniu równolegle do ulicy.
Chora noga wypełniona była niemiłosiernym bólem od uda aż po palce stóp.
Czekała ich jeszcze długa droga i Graham miał świadomość, że ta noga  na razie spi-
sująca się nie najgorzej  może go zawieść w najbardziej dramatycznym momencie,
kiedy wszystko zależeć będzie od jej sprawności.
Wyjął hak i wyciągnął rękę do Connie.
 Młotek.
Podała mu młotek.
Pokręcił się trochę, wygiął w bok i wychylił poza krawędz występu.
Daleko w dole, aleją Lexington jechał powoli ambulans. Nawet z trzydziestego trze-
ciego piętra ulica nie była najlepiej widoczna, ale migające światła jadącego na sygna-
le pojazdu przebijały przez zadymkę. Ambulans minął Bowertona i zniknął w mroku
nocy.
Graham znalazł wąską szczelinę bez zdejmowania rękawic. Zaczął wbijać w nią hak.
Nagle spostrzegł jakiś ruch dwa piętra niżej. Ktoś otworzył okno. Jedno skrzydło. Do
środka. Ale niczyja głowa nie wychyliła się z niego. Jednak Graham czuł obecność czło-
wieka w biurze pod nimi.
Złapały go dreszcze nie mające nic wspólnego z zimnem ani wiatrem.
Udał, że nic nie widzi, i skończył wbijanie haka. Potem odsunął się od krawędzi
i wstał.
 Nie możemy tutaj zejść  powiedział do Connie.
Spojrzała na niego zaskoczona.
 Dlaczego?
 Bollinger jest pod nami.
 Co?
 Przy oknie. Czeka, żeby zacząć do nas strzelać.
152
Jej szare oczy rozwarły się szerzej.
 Ale dlaczego nie przyszedł tutaj?
 Może myślał, że już zaczęliśmy schodzić albo że zaczniemy, zanim on dotrze na
to piętro.
 I co teraz zrobimy?
 Myślę.
 A ja się boję.
 Nie bój się.
 Nie potrafię.
Brwi i futerko okalające brzeg kaptura przysypane miała śniegiem. Graham przy-
trzymał ją, gdy wiatr dmuchnął gwałtownie i zagwizdał wokół nich.
 To jest budynek narożny  powiedział.
 Co to oznacza?
 Wychodzi również na ulicę prostopadłą do Lexington.
 No to co?
 Możemy kontynuować zjazd po linie  powiedział podekscytowany  ale z dru-
giej strony. Nie będzie wcale trudniejszy od schodzenia po tej ścianie.
 A Bollinger może ze swojego okna widzieć tylko Lexington  skonstatowała.
 Masz rację.
 Cudowne!
 No to do dzieła.
 Prędzej czy pózniej domyśli się, co zrobiliśmy.
 Pózniej.
 Lepiej, żeby tak było.
 I tak będzie. Teraz straci parę ładnych minut czekając, aż pojawimy się na linie.
A potem zmarnuje jeszcze sporo czasu, szukając nas po całym piętrze.
 I na klatkach schodowych.
 I w szybach wind. Zanim nas znajdzie, zdążymy opuścić się na dużą odległość.
 Dobra  powiedziała Connie i odwiązała swój węzeł.
38
Frank Bollinger czekał przy otwartym oknie na trzydziestym pierwszym piętrze.
Zapewne przygotowywali linę, którą zaczepią na tym metalowym kołku, który Harris
wbijał w ścianę.
Czekał w napięciu, by zestrzelić gramolącą się po linie kobietę. Ekscytował się wy-
obrażaniem sobie tej sceny. Ach, co to będzie za przyjemność!
Gdy to się stanie, Harris będzie trafiony, nie będzie mógł ani działać logicznie, ani
wystarczająco szybko uciekać. Będzie bezbronny. Wtedy Bollinger będzie mógł bez
przeszkód kontynuować polowanie. Jeśli uda mu się zabić Harrisa w wybranym miej-
scu, to nawet uratuje plan wymyślony wspólnie z Billym.
Gdy tak czekał na swój łup, zaczął znów myśleć o tamtej nocy w mieszkaniu
Billy ego.
Gdy kurwa już sobie poszła, zjedli w kuchni kolację. Zjedli po sałatce, dwa steki, dwa
plastry bekonu, trzy jajka, cztery tosty, a do tego wypili dużą butelkę whisky. Do jedze-
nia mieli taki sam stosunek, co do kobiet: łapczywy, nastawiony na samozadowolenie
i żarłoczny, jak przystało na Nadludzi.
Po północy i po opróżnieniu butelki Bollinger zaczął opowiadać o latach, które spę-
dził z babcią.
Nawet teraz mógł na życzenie przypomnieć sobie każdą część rozmowy. Obdarzony
był doskonałą pamięcią. To efekt całych lat poświęconych uczeniu się na pamięć po-
ematów.
 A więc nazywała cię Dwight. Aadne imię.
 Dlaczego tak dziwnie mówisz?
 Chodzi ci o akcent z Południa? Urodziłem się w Teksasie. Miałem ten akcent aż do
dwudziestego roku życia. Kosztowało mnie niemało wysiłku, by się go wyzbyć. Brałem lek-
cje wymowy. Ale jeśli tylko chce, potrafię go używać. Czasami robię to dla zabawy.
 Dlaczego brałeś lekcje wymowy? Przecież to taki miły akcent.
 Nikt na Północy nie bierze cię poważnie, kiedy mówisz jak cowboy. Czy mogę ci mó-
wić Dwight?
 Jeśli chcesz.
 Przecież jestem ci bliższy niż ktokolwiek inny z wyjątkiem twojej babci.
154
 To prawda.
 Też będę ci mówił Dwight, tak jak ona. Chyba nawet jestem ci jeszcze bliższy niż bab-
cia.
 Chyba masz rację.
 I ty też znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny.
 Tak? No, chyba tak...
 A więc musimy używać imion na własny użytek.
 Dobra, mów mi Dwight. Lubię to imię.
 A ty mi mów Billy.
 Billy?
 Billy James Plover.
 Skąd to?
 Tak nazywałem się od urodzenia.
 Zmieniłeś nazwisko?
 Tak jak i akcent.
 Kiedy?
 Dawno temu.
 Dlaczego?
 Chodziłem na Północy do college u. Nie szło mi tak dobrze, jak powinno. Nie dosta-
wałem promocji, choć na nie zasługiwałem. W końcu mnie wywalili. Potem dowiedziałem
się dlaczego. W tamtych czasach, kiedy miałeś południowy akcent i nazywałeś się jak cow-
boy, nie miałeś na Północy szans nawet w szkole.
 Przesadzasz. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kudrzwi.htw.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Wszystkie rzeczy zawsze działają zgodnie ze swoją naturą.