[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- To wszystko przez Jima Barleya. - Greg zrobił minę, jak dziecko, które zapomniało wyrzucić śmieci. - Specjalnie przyjechał, aby mi powiedzieć, że kręci się tu niedzwiedz wielki jak stodoła. Musiałem się rozejrzeć. U nas od dawna nie było niedzwiedzi. Musiałem się zo- 124 S R rientować, skąd ten bydlak się wziął i czy chce tu zostać. Greg spostrzegł, że jego wyjaśnienia nie satysfakcjonują brata. Od- ruchowo zaczął się bronić. - Nie było mnie tylko kilka dni. Uważasz, że to zbyt długo? Przecież wiesz, jakie zwykle robię wyprawy. Zresztą wróciłem w porę... - Za- stanawiał się chwilę, jakby szukał w myślach słowa. Rzeczywiście szukał. Takiego, którego często używał Joe, kiedy odbywał poważną rozmowę z młodszym bratem. - Zdążę jeszcze wypełnić moje zobo- wiązania - zakończył, bardzo z siebie zadowolony. - Nie było cię przez trzy dni - zaczął Joe. - Półtora dnia - poprawił go Greg. - Wróciłem wczoraj wieczorem. Widziałem was przy wodopoju. - Dlaczego się nie pokazałeś? - zdziwił się Joe. - Widzisz... Kiedy ją zobaczyłem, no... Jak by to powiedzieć? Chyba trochę się przestraszyłem. Ona jest taka piękna. Byłem pewien, że to zdjęcie w katalogu to lipa. Ale kiedy się przekonałem, że w rzeczywi- stości jest jeszcze ładniejsza... Przestraszyłem się. Joe patrzył na niego ze współczuciem. W końcu rozmawiał z młod- szym bratem. Choć Greg wyrósł na dorosłego mężczyznę, to wciąż jeszcze był dziecinny i nie całkiem umiał poradzić sobie w życiu. Przynajmniej w takim życiu, jakie znał i lubił Joe. - A co z dziećmi? - zapytał. - Czy wiesz, że Chynna ma dzieci? Wi- działeś je? - Są ekstra. Ja lubię dzieci. Za jednym zamachem będę miał całą ro- dzinę w komplecie. - Co ty wygadujesz, Greg? - Joe znów się rozłościł. - Chcesz się 125 S R bawić w dom? To nie zabawa, tylko prawdziwe życie. - Wiem - obruszył się Greg. - Chcę mieć żonę i dzieci, tak jak każdy normalny facet. Chcę żyć jak każdy normalny facet. - Tak, tyle że nie chce ci się robić tego wszystkiego, co robi normal- ny facet, kiedy chce założyć rodzinę. - A co jeszcze miałbym zrobić? - Greg zaczynał już tracić cierpli- wość. Nie rozumiał, czego brat znów chce od niego. - Zamówiłem so- bie żonę, a oni mi za darmo dodali dzieci. Zrobiłem dobry interes, nie? - Ona nie zostanie twoją żoną - powiedział cicho Joe. - Jasne, że zostanie. Podpisała umowę. - Greg się roześmiał. - Prze- cież ty jesteś prawnikiem. Powinieneś' się znać na umowach. Są wią- żące. Chynna weszła do kuchni akurat w chwili, gdy wypowiadał ostatnie zdanie. - No cóż - powiedziała, siadając z nimi przy stole. - To zmienia po- stać rzeczy. - To niczego nie zmienia - sprzeciwił się Joe. - Przynajmniej nie mu- si. - Greg ma rację. - Chynna spojrzała wyzywająco na starszego z bra- ci. - Podpisaliśmy umowę, a umowy są wiążące. Greg zmarszczył czoło. Czuł, że za słowami tych dwojga kryje się jakaś tajemnica, nie miał jednak pojęcia, co by to być mogło. - Często zrywa się umowy - odrzekł Joe. - Ale tylko wtedy, kiedy są po temu ważne powody - odparła Chyn- na. - Czy jest jakiś powód, dla którego mielibyśmy zerwać tę umowę? 126 S R Patrzyli sobie prosto w oczy. Joe widział w jej wzroku pytanie. Nie- stety, tej jednej rzeczy, której pragnęła Chynna, on jej dać nie mógł. Powoli odwrócił głową i spojrzał na Grega. - Pojedziesz do mamy, czy nie? - zapytał. - Już ci mówiłem, że do żadnego miasta nie pojadę -burknął Greg. - Ja jej nie kazałem wyjeżdżać do Anchorage. Powinna była zostać tu, gdzie jest jej miejsce. Joe nie bardzo wiedział, jak postąpić. Przyjechał tu gotów na wszyst- ko. Postanowił, że przywiezie Grega do Anchorage, choćby nawet miał go związać i ogłuszyć. Tymczasem sytuacja całkowicie się zmieniła. W ogóle wszystko się zmieniło. W tej chwili jedynym jego pragnieniem było uciec stąd jak najdalej. I jak najprędzej. - Przyjedz chociaż na jej urodziny - poprosił. - Nie musisz siedzieć u niej długo. Ona bardzo chce cię zobaczyć. - Jakże ja mogę teraz jechać? - zapytał szczerze zdumiony Greg. - Muszę się przygotować do ślubu. To o wszystkim przesądziło. Joe wiedział, że jeśli choć chwilę dłu- żej pozostanie w kuchni swego rodzinnego domu, to na pewno coś rozbije. Prawdopodobnie głową własnego brata. Zerwał się z krzesła i wybiegł z domu. Pogoda była piękna. Taka jaka bywa tylko na Alasce i wyłącznie o poranku. Słońce dopiero co wzeszło, zaczęły budzić się ptaki, a powietrze było chłodne i krystalicznie czyste. Pokryte ściegiem szczyty gór wydawały się tak bliskie, że wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby ich dotknąć. Joe usiadł na schodkach. Takich cudów w Los Angeles nie ma, pomy- ślał. Usłyszał za plecami kroki, ale się nie obejrzał. To był Rusty. Chło- piec usiadł obok niego na schodkach, oparł łokcie na kolanach, 127 S R głowę na rękach, dokładnie tak samo, jak to zrobił Joe. - Cześć, mały - mruknął Joe. - Cześć - odparł Rusty. - Czy dzisiaj też pójdziemy popatrzeć na zwierzęta? - Nie teraz. - Joe uśmiechnął się do chłopca. - Może pózniej. A przecież doskonale wiedział, że pózniej już go tu nie będzie. Miał nadzieję, ze Greg zabierze dzieci nad jezioro, i Rusty, mimo wszystko, nie dozna zawodu. O ile wiedział, Greg miał wkrótce zostać jego oj- cem. Wprawdzie Joe nie bardzo mógł w to uwierzyć, ale, przynajm- niej do tej pory, nikt z zainteresowanych nie zawiadomił go oficjalnie, ż e ślub został odwołany. - Pamiętasz, jak cię ugryzłem? - zapytał nagle Rusty. - Pamiętam. - Joe skinął głową. - Nigdy tego nie zapomnę. Rusty spojrzał na niego z obawą. Uśmiechnął się, kiedy się zorien- tował, że Joe sobie z niego żartuje. - Bardzo tego żałuję - wyznał chłopiec. Zeskoczył ze schodków i pobiegł w stronę furtki. Nagle za domem coś się zakotłowało. Zanim Joe zdążył przygoto- wać Rusty'ego na nowe wydarzenia, na podwórko wpadła sfora psów. Potem okazało się, że były tylko trzy, jednak biegły tak szybko i robiły tyle hałasu, że wydawało się, jakby było ich dużo więcej. Joe zerwał się na równe nogi, gotów pomóc chłopcu, który nie był przyzwyczajo- [ Pobierz całość w formacie PDF ] |