[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mchu i postawę trochę rozlazłą, pewnie od pochylania się nad kierownicą lancii. Uważa, że moje pomysły są cudowne, powinnam być architektem, taki mam wyrobiony gust. Siedzimy na murze przed domem i pijemy wino. Ed wszedł do domu, żeby sobie zaparzyć kawę. On rysuje mi na odwrocie jakiejś koperty schemat wodociągów. Stwierdza, że mówię po włosku czarująco, i rozumie wszystko, co staram się mu powiedzieć. Obiecuje już jutro podrzucić kosztorys. Mam niezbitą pewność, że to będzie kosztorys umiarkowany i że w ciągu zimy Nando, jego ojciec i kilku zaufanych robotników przeobrażą Bramasele absolutnie w myśl naszych oczekiwań. - Niech się pani dobrze bawi... te kłopoty zostawi mnie - mówi Nando, kiedy jego opony już obracają się na podjezdzie. %7łegnam go machaniem ręki i widzę, że Ed stoi na tarasie. Ed wypowiada się powściągliwie. Mówi tylko, że ten Nando pachnie jak perfumeria i raczej nałogowo pali gauloise y, i że w ten sposób chyba centralnego ogrzewania w ogóle nie będzie. Benito Cantoni, którego przywozi Ian, jest żółtookim, krzepko zbudowanym niedużym Włochem, dziwnie podobnym do Mussoliniego. Liczy sobie mniej więcej sześćdziesiąt lat, więc pewnie imię dostał na cześć Mussoliniego. Przypominam sobie, że sam Mussolini rzeczywiście dostał imię na cześć Benita Juareza, bohatera meksykańskiego. Aż dziw pomyśleć, że to rewolucyjne imię przeszło przez dyktatora i wylądowało w osobie tego cichego jegomościa o twarzy bez wyrazu i łysinie lśniącej jak politurowany orzech. Mówi niewiele, i to miejscowym dialektem Val di Chiana. Nie rozumie ani jednego naszego słowa, a my oczywiście nie rozumiemy jego. Nawet Ian się plącze. Benito pracował przy remoncie kaplicy w Le Celle, pobliskim klasztorze - to solidna rekomendacja. Jesteśmy pod jeszcze większym wrażeniem, kiedy Ian przywozi nas w okolicę Castiglione del Lagos, żebyśmy zobaczyli dom, który Benito właśnie remontuje. Wiejski dom z basztą zbudowaną przypuszczalnie przez templariuszy. Remont chyba staranny. Dwaj murarze Benita w przeciwieństwie do swego szefa uśmiechają się od ucha do ucha. Wracamy do Bramasole, Benito przechadza się po naszym domu, w ogóle nic nie notując. Promieniuje spokojną pewnością siebie. Ale kiedy prosimy Iana, żeby zapytał go o kosztorys, on się uchyla. Niemożliwością jest ocenić problemy, jakie się przed nim wyłonią. Ile chcemy wydać? (Co za pytanie!) On jeszcze nie wie, jak będzie z tymi kaflami podłogowymi ani co odkryje, kiedy usunie cegły z tarasu. Jedną małą belkę, zaznacza, na drugim piętrze trzeba wymienić. Kosztorysy to coś zupełnie obcego dla tutejszych budowniczych. Zwykle się pracuje na dniówki, przy czym zawsze ktoś jest w domu, żeby wiedzieć, jak długo. Takie planowanie po prostu nie wchodzi w grę, chociaż czasami powiedzą niecałe trzy dni albo Quindici giorni. Quindici giorni - piętnaście dni, jak pojęliśmy w końcu, to po prostu wygodne określenie oznaczające, że ten, kto taki dogodny termin podaje, tylko wyraża przypuszczenie. Quindici minuti, jak pojęliśmy spózniając się na pociąg, znaczy kilka minut, ale nie aż piętnaście, nawet kiedy to mówi sam konduktor pociągu. Myślę, że większość Włochów ma jakieś inne poczucie czasu niż my. Po co się śpieszyć? Raz już postawiony budynek będzie stał długo, długo, może przez tysiąc lat. Dwa tygodnie, dwa miesiące, wielka mi rzecz. Wyburzenie ścian? On tego nie doradza. Gestykuluje na migi, pokazuje, że dom się na nas zawali. Ostatecznie Benito jakoś to obliczy i poda sumę Ianowi w tym tygodniu. Odjeżdżając, wreszcie się do nas uśmiecha. Ma zęby kwadratowe, dość mocne, żeby przegryzć cegłę, Ian go popiera. A Nando, twierdzi Ian, to playboy ze świata zachodniego . Ed jest wyraznie zadowolony. Nasz geometra rekomenduje trzeciego przedsiębiorcę budowlanego. Primo Bianchi przyjeżdża ape em, miniaturowym trzykołowym samochodzikiem. Sam też jest miniaturowy, krępy, w kombinezonie i czerwonym szaliku na szyi, ma niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu. Wytacza się z samochodzika i wita nas ceremonialnie, staroświecko: - Salve, signori. W okularach w złotej oprawie, z rozwianymi siwymi włosami i w wysokich butach, wygląda jak pracownik z warsztatu zabawek Zwiętego Mikołaja. - Permesso? - pyta, zanim przekroczy próg. Przed każdymi drzwiami się zatrzymuje i powtarza - Permesso ? - jak gdyby się obawiał, że zaskoczy kogoś, kto się właśnie tam rozbiera. Czapkę trzyma w ręce jak robotnicy w przędzalni mojego ojca na Południu, bo widocznie przywykł do tego, że jest chłopem mówiącym do padrone. A jednak jest pewny siebie, pełen dumy, jaką często zauważam u tutejszych kelnerów i dostawców. Sprawdza klamki okien, kołysze drzwiami. Uderza czubkiem scyzoryka w belki, żeby sprawdzić, czy nie butwieją, porusza luzne cegły. Wypatruje jakieś miejsce w podłodze, podchodzi tam, przyklęka i pociera dłonią dwie cegły trochę jaśniejsze. - Io - promienieje, uderza się w pierś. - Molti anni fa. - Sam je tu wymienił przed wieloma laty. Potem mówi nam, że to on zakładał instalację w głównej łazience i kiedyś dawniej przyjeżdżał tu co rok w grudniu, żeby pomagać przy przenoszeniu na zimę wielkich donic z drzewkami cytrynowymi z terasy do limonaia. Właściciel tego domu był rówieśnikiem jego ojca, wtedy już wdowiec, ojciec pięciu córek, które dorosły i wyjechały. Kiedy umarł, córki pozostawiły dom na pastwę losu. Nie chciały go sprzedać, ale też nie chciały tu wrócić przez trzydzieści lat. %7ładna z nich o ten dom nie dbała. Ach, pięć sióstr z Perugii. Wyobrażam je sobie w pięciu wąskich żelaznych łóżkach, w pięciu sypialniach - wszystkie budzą się naraz i naraz podnoszą żaluzje. Nie wierzę w duchy, ale od początku je wyczuwałam: grube czarne warkocze okręcone wstążką, białe koszule nocne z wyhaftowanymi inicjałami, i matkę, szczotkującą im kolejno włosy szczotką w srebrnej oprawie, sto pociągnięć po włosach każdej. Na tarasie Primo Bianchi kręci głową. Te cegły trzeba wyjąć, położyć warstwę papieru smołowanego i izolacji. Uznaliśmy, że wie, o czym mówi. A centralne ogrzewanie? - Lepiej pilnować, żeby ogień się palił. Ubierać się ciepło, signora. Koszty są straszne. A te dwie ściany? Tak, to da się zrobić. Zastanawianie się nie ma sensu. Oboje wiedzieliśmy, że to właśnie Primo Bianchi zrobi nam remont. Jeżeli w rozdziale pierwszym powieści leży na parapecie kominka pistolet, z całą pewnością pod koniec będzie huk wystrzału. Poprzedni właściciel tego domu nie tylko potwierdził obfitość wody, ale wpadł w nastrój liryczny. Woda była jego wielką chlubą. Oprowadzając nas po całej posiadłości odkręcił ogrodowy kran i podłożył ręce pod strumień wody. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |