[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lepiej ci? spytałem, gdy zaczął się przeciągać. 90 Owszem. Przede wszystkim muszę ci podziękować. Najlepszy sposób to informacja, gdzie powinniśmy teraz pojechać. A gdzie jesteśmy? Autostrada, jakieś piętnaście mil na południe od Puerto Azul. Umiesz pilotować helikopter? Helikopter też. A co, plącze się tu jakiś? Niedaleko jest niewielkie prywatne lotnisko. Pilnowane, naturalnie, ale. . . Przerwał, słysząc moje lekceważące parsknięcie. Zmęczenie zniknęło. Po- mknęliśmy w stronę lotniska. Nareszcie jakaś szansa na dotarcie do domu! * * * Jorge narzucał mi się wręcz z pomocą, ale kazałem mu zostać w wozie. Nie lubię, jak amatorzy plączą mi się w trakcie pracy pod nogami. Odłączenie alarmu i sforsowanie płotu z drutu kolczastego nie było większym problemem, a zała- twienie wartowników trwało ciut dłużej tylko dlatego, że bezwstydnie łazili po całym terenie, zamiast grzecznie siedzieć na wartowni. Po dziesięciu minutach podszedłem spacerowym krokiem do bramy i otwarłem ją szeroko. Z tobą wszystko wydaje się takie proste odezwał się z podziwem Jorge. Każdy ma jakieś uzdolnienia przyznałem. Ja na przykład, zupełnie nie nadaję się na przewodnika. O, ten tu wygląda na wyczynowy model. Bierze- my? * * * Zanim jeszcze Jorge zapiął pasy, włączyłem spinakiem motory. Na jednym z ekranów pojawiła się komputerowa mapa. Tu jest Primoroso wskazał Jorge. Tu Bonie. Ma najsłabszą obronę przeciwlotniczą. A posiadłość markiza jest w tym kierunku. Jasne? Jasne. Gotów? Skinął głową i wystartowaliśmy. Lot był nudny, radar nic nie pokazywał, nikt nas nie wołał przez radio. Gdyby nie kilka świateł w dole, nigdy nie zauważyłbym, że przelecieliśmy nad Barierą. Najwyrazniej Zapilote nie brał pod uwagę porwania przez któregoś ze swoich poddanych urządzenia latającego. Cóż, podobno człowiek uczy się na błędach. Gdy znalezliśmy się nad Castle de la Rosa, odpowiedziałem na wezwanie z zamku i wylądowałem na rzęsiście oświetlonym placu, gdzie czekały już trzy najważniejsze dla mnie osoby. Pomachałem chłopakom i wziąłem Angelinę w ramiona z takim entuzjazmem, że obaj zaczęli nam bić brawo. 91 Tego mi brakowało szepnęła Angelina po dłuższej chwili. Nic ci nie zrobili, kochanie? Bo jeśli, to tutejsze służby pogrzebowe zapomną, co to jest martwy sezon. Oni nic, ale ja im sporo. Poza tym zdobyłem nowych sprzymierzeńców, nie oszukiwałem w karty. Właściwie nie miałem chwili spokoju. Co tutaj? Tak naprawdę, to nic. Markiz doszedł już prawie do siebie, my zaś przygo- towaliśmy twierdzę do obrony i opracowaliśmy dokładne plany kampanii. . . Wojennej? Wyborczej. Będzie to najnieuczciwsza kampania, zakończona najdokład- niejszym sfałszowaniem wyników w historii demokracji. Jorge stał i słuchał tego ze szczęką opadłą do ziemi. Rozdział 19 Ranek był wspaniały, widok z balkonu przedni, a śniadanie, którego szczątki (poza kawą) sprzątała właśnie służba, wprost wyśmienite. Jak zwykle, sielankę przerwała Angelina. Podczas twojej nieobecności przejrzałam bibliotekę markiza oznajmiła, odkładając serwetkę. Jeden z jego przodków miał oryginalne hobby: kolekcjo- nował uniwersytety. Zebrał ich prawie tysiąc. Oryginalne było łagodnym określeniem, hobby należało nazwać raczej eks- centrycznym. Choć z drugiej strony, każdy może wydawać własne pieniądze, jak mu się podoba, byle nie szkodził innym. Zbieranie uniwersytetów było kosztow- ne, ale poza tym nieszkodliwe. Wydatki powodowała zresztą nie cena uniwersy- tetu, bo każdy mieścił się na obszernym dysku, nie droższym niż butelka dobrego wina, ale konieczność podróżowania po całej zamieszkanej galaktyce i poszuki- wania po co odleglejszych planetach takich zabytków jak banki pamięci dawno nie istniejących uczelni. Sprawdziłam sobie tę bibliotekę pod kątem danych na temat fałszowania wyborów i politycznych brudów wyjaśniła Angelina. I chociaż było tam sporo pozycji, większość stanowiły lamenty, że takie wydarzenia mają miejsce i rozważania, jak im zapobiegać. Dla nas bezużyteczne. Szkoda. W jednym przypadku dopisało mi wszakże szczęście. Dysk był tak sta- ry i zniszczony, że nazwy uczelni nie dało się odczytać, ale nie byłabym zdzi- wiona, gdyby pochodził jeszcze z Ziemi. Biblioteka uczelniana pozostała jednak nietknięta, w niej znalazłam coś, co śmiało możemy nazwać przewodnikiem po naszej kampanii wyborczej. Oto wydruk. Podała mi plik kartek, leżący dotąd przy jej fotelu. Jak wygrać wybory przeczytałem na pierwszej. Podtytuł, Albo jak głosować z cmentarza. Autorstwa niejakiego Seamensa O Neila. Co ten podtytuł oznacza, na litość boską? Poczytaj dalej, to się dowiesz. Doskonały sposób, dla nas idealny. Wszyst- kie nazwiska z nagrobków na listach wyborczych! Wzruszyłem ramionami i zabrałem się za lekturę. 93 * * * Odłożyłem dzieło Seamensa O Neila. Przepełniała mnie prawdziwa radość. Ten facet to geniusz-przyznałem. Ty zresztą też, że go znalazłaś. Po prostu nie możemy przegrać. I nie przegramy. W ciągu tygodnia rozpoczniemy kampanię wyborczą i je- śli nie wydarzy się nic zupełnie nieprzewidzianego, to wybory wygramy. A na- szym największym sprzymierzeńcem jest generał- prezydent Zapilote osobiście. Przepraszam, ale nie rozumiem. Ponieważ jego kampania opiera się na odtwarzanych co cztery lata prze- mówieniach i artykułach pojawiających się z tą samą częstotliwością w gazetach. Kontroluje wszystkie środki przekazu i elektroniczne urny wyborcze, dzięki cze- mu niezależnie od faktycznego przebiegu wyborów otrzymuje zawsze dziewięć- dziesiąt procent głosów. Cała ta heca nie jest ani dla niego, ani dla jego ekipy niczym szczególnym, a jedynie rutynowym, powtarzającym się etapem, który za- wsze prowadzi do tego samego. I to nam ma pomóc? [ Pobierz całość w formacie PDF ] |