[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podłodze obok komórki. Aajdaku podniecała się epitetami nie dość, że zmarnowałeś mi najlepsze lata, to jeszcze dy- biesz na życie człowieka, którego kocham. Ja dybię? udawał, że się z trudem sili na ironię. Naprawdę stawał się coraz weselszy. Nie do- strzegła tego. Ja dybię powtórzył. Zabawek nie wolno do sklepów dawać? Niewinnych, dziecinnych za- bawek. A z czego mam żyć? Jestem niczym. Nie krzycz ściszył głos do szeptu chyba zależy ci na konspiracji. Zamilkła. Istotnie bała się zbiegowiska pod drzwiami. Za nic nie chciała, żeby jej ktoś przeszkodził. Nachodziła już mnie milicja. Krzyków mi zakazywali. Nasyłałaś Ich. Wyśmiali ciebie, co? Musia- łaś sama, co? Dobrze, dobrze. Była półprzytomna po nieprzespanej nocy. Przypomniała sobie koszmarne obrazy, których doświad- czała, tak jest, doświadczała w półśnie: Jan rozszarpywany przez szczura o twarzy tego zwyrodniałego star- ca. Ona bezsilna, jak gdyby zahipnotyzowana. Podeszła do komórki. Rozejrzała się. Ciężki pogrzebacz sterczał pod piecem. Porwała go i wkroczyła do jasnego laboratorium, w którym ciągle szumiał nie wyłączony silnik. Kocimi susami, tak kontrastującymi z niedołężnym wyglądem, profesor poszedł w jej ślady. Po- chwycił ją za ramię. Odepchnęła go. Uścisk zmiękł, ale nie puścił. Patrz mówił śmiejąc się profesor jeszcze się temu nie przypatrzyłaś. Szczuruś! krzyknął w kierunku laboratorium. Wyskoczył stamtąd Sztuczny zwierzak, zatrzymał się, zawahał. Wyprostowała się gotowa na wszystko: a więc skoro na razie nie może dosięgftą Jana/ją zamierza, zamierza... Dobrze. Proszę bardzo. Ale on znowu się roześmiał. .Nie o to chodzi powiedział czytając jej myśli. Och, całkiem nie o to chodzi. Zwrócił się do nieruchomego szczurka: Szczuruś zawołał wez go! Szybkim ruchem odsłonił wielką fotografię. Oszołomiona wście- kłością i strachem zdążyła jednak pomyśleć: jak to, nie zauważyłam sztalug ze zdjęciem, choć ciągle mi się w nocy przypominały. Fotografia przedstawiała samego tylko Jana. pięknego i młodego jak nigdy. No, szczuruś, wez go! Zwierzątko krążyło po pokoju . coraz szybciej. Dorota pobladła, siała się prawie biała. Stary obserwował ją spod oka. No, bierz powtórzył jak gdyby do Doroty. Szczurek poskoczył do obrazu. Wtedy Dorota jak najszybciej, pokonując przeklęte opory wieka torebki, wydobyła pistolet ukradzio- ny z mężowskiego biurka. Drżącą ręką wymierzyła. Drzwi rozwarły się z hukiem, jak wywalone. Wpadł porucznik Berda, a za nim Pęk. Strzeliła. Strzeliła z odległości dwóch kroków, myśląc, że mierzy prosto w tę bezczelnie uśmiechniętą, znie- nawidzoną twarz. Uderzenie Berdy w ramię zmieniło bieg kuli. Profesor dostał tylko lekki postrzał w ramię. Nie upadł. Jego długa sylwetka chwiała się jak tyka chmielowa atakowana wiatrem. Szczurek siedział nieruchomo na ramach sztalug. Pęk z Berdą ledwo zdołali utrzymać Dorotę, wyrywała się, nie chciała oddać pistoletu. Szamotali się. Profesor usiadł i chichotał. Z ramienia sączyła mu się krew, próbował ją tamować palcem. Ale bladł szybko, krew bowiem leciała ciurkiem. Słychać było, jak ktoś z daleka woła, że potrzebna karetka pogotowia. Nowy gwałtowny trzask kazał Dorocie zwrócić głowę w kierunku drzwi. W tych drzwiach stał teraz Jan ze zwierzątkiem siedzącym mu niewinnie na ramieniu. Patrz, Dorota, patrz. To jest ta twoja śmierć z małymi ząbkami", patrz! Zdjął szczurka, podrzucał na dłoni, dmuchał mu w oczy. Porucznik Berda powiedział do sierżanta Pęka: To mi się od dawna tłukło po głowie, taka właśnie zemsta wyrafinowana. Patrzcie on ich roz- łączył. Tak rozłączył ich, jak obiecał. Melodramaty nieraz się tak kończą. Dobrze, że choć zdążyliśmy. Dorota posłyszała widocznie ostatnie słowa Berdy, spojrzała na niego i powiedziała : Dla pana może dobrze, dla mnie... Puścili ją, już rozbrojoną, oddzieloną od półprzytomnego starca kordonem ludzi. Podeszła natychmiast do Jana, wyciągnęła do niego ręce. Odsunął ją. Odsunął się, starał się nie patrzeć w jej stronę. Spokojnie odezwała się: Rozumiem, już wszystko rozumiem. Ale on jej nie słyszał, biegł roztrącając tłum, który narastał we drzwiach i na korytarzach, przepychał się, biegł, odpychał, potrącał złorzeczących gapiów. Jego kroki tętniły po drewnianych schodach. Berda zwrócił się cicho do Pęka: Wezcie ją, sierżancie, delikatnie ją wezcie. Pęk ostrożnie ujął ją pod ramię. Nie opierała się. Kilku funkcjonariuszy torowało im drogę. Wycho- dziła pewnym krokiem. Tylko raz się obejrzała, aby złym spojrzeniem obrzucić cuconego właśnie przez lekarza profesora. 15 Cóż z tego, że się nie spózniłem mówił porucznik Jerzy Berda cóż z tego komu przyszło, kiedy w gruncie rzeczy nie dało się niczemu zapobiec. To się musiało tak skończyć. Profesor cały czas pro- [ Pobierz całość w formacie PDF ] |