[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wystraszonym szeptem: Co się tam dzieje, panie poruczniku? ; potem po żelaznym trapie w dół do kotłowni zsuwał się w pośpiechu po parę stopni, aż znalazł się w pomieszczeniu głę- bokim jak studnia, czarnym jak otchłań, huśtającym się tam i z powrotem jak wahadło. Woda w zęzach grzmiała przy każdym rozkołysie, a bryły węgla skakały to tu, to tam, od jednego końca do drugiego, grzechocząc jak lawina żwiru na żelaznym zboczu. Ktoś tam jęczał z bólu, a ktoś inny schylał się nad czymś, co wyglądało jak rozciągnięty na ziemi trup; jakiś silny głos wykrzykiwał bluznierstwa, a blask wydobywający się spod drzwi palenisk wyglądał jak jaskrawa kałuża krwi rozjaśniająca aksamitną czerń. Wiatr smagnął Jukesa po karku, a w chwilę potem poczuł prąd powietrza na mokrych kostkach nóg. Wentylatory kotłowni mruczały monotonnie; przed sześcioma drzwiczkami palenisk dwie dziko wyglądające postacie, obnażone do pasa, zataczały się i pochylały, mo- cując się z dwiema szuflami. % No! Ciągnie teraz na całego % ryknął natychmiast drugi mechanik, jakby przez cały czas wyczekiwał Jukesa. Mały i zwinny facecik, starszy palacz, o uderzająco jasnej skórze i rudym wąsiku, pracował w niemym zapamiętaniu. Utrzymywali pełne ciśnienie pary i głębokie dud- nienie, jakby odgłos pustego wozu meblowego jadącego po moście, tworzyło nieprzerwany basowy akompaniament dla wszystkich innych hałasów w tym pomieszczeniu. % Prawie cały czas blazuje % wrzeszczał bez ustanku drugi mechanik. Z dzwiękiem po- dobnym do szorowania stu garnków naraz otwór wentylatora chlusnął mu nagle na ramię strumień słonej wody i z ust mechanika potoczył się grad przekleństw skierowanych przeciw- ko wszystkiemu, co na ziemi, łącznie z jego własną duszą; miotając się jak wariat, nie ustawał jednak w swojej pracy. Rozległ się przenikliwy szczęk metalu i rozjarzony, blady płomień oświetlił kulistą głowę, bełkoczące usta i zuchwałą twarz. Potem znów brzęk i rozpalone do białości żelazne oko pieca zamknęło się z powrotem. No i gdzie my teraz, cholera, jesteśmy? Niech no pan powie. Psiakrew... Pod wodą czy co? Leci na łeb tonami. Czy te przeklęte głowice nawiewników diabli wzięli? Co? Ale co taki niby przyjemniaczek matros może wiedzieć?... Jukes stał przez chwilę całkiem oszołomiony, potem nagły przechył cisnął nim i pomógł wypaść do sąsiedniego pomieszczenia. Ledwo zdążył objąć wzrokiem względnie przestronną, spokojną i jasną maszynownię, rufa statku zapadła głęboko w morze, wyrzucając go jak z procy głową naprzód, prosto w pana Routa. Ramię mechanika, długie jak macka, wyskoczyło ku niemu niby poruszone sprężyną. Ju- kes, odepchnięty, zakołował w kierunku rur głosowych. Jednocześnie Rout powtórzył z po- wagą: 35 % Tak czy owak, musi pan lecieć na górę. Jukes ryknął: % Jest pan tam, kapitanie? % i nadsłuchiwał. Cisza. Wycie wiatru uderzyło go nagle prosto w ucho, ale zaraz cichy głosik odepchnął spokojnie wrzask huraganu. % To pan? No i co? Jukes był gotów opowiadać, tylko czasu brakło. Bez trudu mógłby wszystko wyjaśnić. Do- skonale sobie wyobrażał, jak kulisi, zamknięci szczelnie w cuchnącym międzypokładzie, le- żeli chorzy i wystraszeni między rzędami swoich kuferków. Potem jeden z kuferków % a mo- że kilka naraz % zrywa się podczas przechyłu z umocowania % przewraca następne; pękają ścianki, otwierają się wieka i wszyscy nieporadni Chińczycy rzucają się jak jeden mąż rato- wać swoje mienie. Potem już każdy następny ruch statku przewalał z boku na bok ten tratują- cy, ryczący tłum, w chaosie pękających desek, dartych ubrań i toczących się dolarów. Raz rozpoczętej bijatyki nie byli w stanie przerwać. Teraz nic ich już nie może powstrzymać % z wyjątkiem przemocy. Prawdziwy kataklizm. Widział to na własne oczy i nie ma już nic do dodania. Pewnie są i zabici. Reszta będzie się bić... Wysyłał słowa, które, potykając się jedno o drugie, wypełniały wąską rurę głosową. Ula- tywały w jakąś ciszę pełnego zrozumienia, przebywającego w górze, sam na sam ze sztor- mem. A Jukes bardzo chciał nie mieć już nic więcej wspólnego z tą wstrętną awanturą, która wybuchła w tak krytycznej dla statku chwili. V Czekał. Przed oczyma miał mozolnie pracujące maszyny, które w chwili nabierania szalo- nego pędu stawały na krzyk pana Routa: Uważaj, Beale! Nieruchomiały posłuszne wpół obrotu, ciężki wał korbowy zatrzymywał się w ukośnej pozycji, jakby świadom niebezpie- czeństwa i upływania czasu. Potem, ze świstem wydechu przez zaciśnięte zęby, z ust pierw- [ Pobierz całość w formacie PDF ] |