[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jako¿ Bóg zmi³owa³ siê: i ockn¹³, wstrz¹sn¹³ tê duszê - ale Smierci owo obrazem i zjaw¹. Za tym s³upem kiru z larw¹ krzy¿ow¹ na licu - ni ten skowronek za sow¹ - z musu, z bezwo- li, w tkliwym prawie oddaniu siê grozie przemocnej b³¹dzi³ brat £ukasz krok w krok. I ju¿ nic nie widzia³, co siê w koSciele dzia³o. A gdy ona po niejakim czasie wysz³a z koScio³a naw¹ boczn¹ i z b³awym Swiat³em swej pochodni wst¹pi³a czarna w kru¿ganki ciemne - w tym¿e blasku zagrobowych m¿eñ trzepota³ siê skowronek u kru¿ganka Scian. I ³ka³. W otch³ann¹ ciemnoSæ Swiata mruga wci¹¿ jeszcze burza przycich³a, lecz ju¿ nie oknami b³y- skawic, a wrotami niebios ca³ych, otwieranymi cicho, raz po raz. Drzewa za furt¹, nawa³nic¹ tak d³ugo targane w upiorne po nocy zjawy, teraz dopiero powracaj¹ do kszta³tów swoich. A tak stulone, jeSli rozchwiej¹ siê jeszcze niekiedy, to chyba tylko grozy przypomnieniem - i szeleszcz¹, szumi¹ po oddalach minionej ju¿ burzy muzykê i rapsody... Ledwie tu i owdzie roztarga³y siê chmury, ukazuj¹c niebo jak gdyby omyte, o tak diamentowym rozb³yszczeniu gwiazd. Wokó³ pachnia³o ziemi¹ jak o Swicie, choæ ciemnoSæ jeszcze zalega³a Swiat. A taka rozg³oSnoSæ jest w powietrza pe³ni, ¿e s³ychaæ po oddalach jakoweS rozgwary, nie wiada sk¹d - jakby nad pioruna Sladem i ofiar¹, nad gromowego ognia zgliszczem i ruin¹. Brat £ukasz szlocha³ wci¹¿. A Smieræ tymczasem wyst¹piwszy za furtê, skierowa³a siê w stronê grodu. I zda³o siê mnichowi, ¿e nad jej to wêdrowaniem ten szum i szelest przebiega po wierzcho³- kach drzew; ¿e o goliardowej doli szumi¹ te poburzowe rapsody, ¿e jego to ¿ycia burza jakby now¹ woñ ziemi da³a i odnowi³a gwiazd rozb³yski na niebie. 142 I wyda³o siê bratu £ukaszowi, ¿e gdy w grodzie gaszono ju¿ gromnice po oknach, a stró¿e nocni podejmowali od nowa przerwane nucenia - ¿e w onej to chwili trzykrotne uderzenie w bramy g³uchym echem rozleg³o siê po mieScie ca³ym. I ¿e ten i owy, co siê do snu ju¿ by³o z powrotem uk³ada³, znów siê zrywa³, by po raz wtóry zapalaæ gromnicê. Kto zacz?!... Werda?!... - krzyknêli na rogach stró¿e nocni, podnosz¹c latarnie nad swe czo³a. Bo Smieræ, przewiawszy przez bramê zamkniêt¹, wst¹pi³a w ulice grodu. I obwo³uje spod kiru a krzy¿a: Ja, goliardus, poeta wêdrowny, bez imienia u ludzi, zmar³em tej nocy grzeszn¹ Smierci¹ w³Ã³czêgi - za murami, w polu... I kar¹ mêki czySæcowej umieraæ bêdê wci¹¿, w coraz to in- nych duszach tu³aczych, po wieki szukaj¹cych szukaniem doSmiertnym... Wymódlcie dusze tu³acze z wie- kowej poniewierki, wyzwólcie z niedope³nieñ katuszy czySæcowych!... * * * Idzie Smieræ przez miasto noc¹ w poburzowy czas; zbiry grodzkie za ni¹ w trop a chy³kiem - nie aby zaczepiaæ j¹ Smieli, lecz by siê wszystkiego wywiedzieæ, jak ka¿e szpiegów rzemios³o. Widz¹ tedy, na ulicy z³otników i p³atnerzy wychyla siê z okna osoba oty³a i wszczyna po nocy larum ¿a³obne. Ludzie wy moi! goliard, s³yszê, umar³! A s¹siady zaspane wychylaj¹ z al- kierzów oczy i gêby wci¹¿ jeszcze zaokr¹glone lêkiem burzy. Có¿ to za osoba taka wa¿na, by a¿ po nocy?... I jedyna oto w mieScie ca³ym wielbicielka Muzy powtarza s¹siadom to wszystko, co w ni¹ wgada³ by³o przypadkiem ¿ongler, zaproszony wczoraj do ³o¿a: Jak¿e, nie wiecie, ludzie?!... Cz³ek¿e to w Salerno i w Pary¿u bywa³y! fizyki i lekarstw u mistrzów nauczony! w filozofii bieg³y, dysputacji artista!... Cicho tam, pani, po nocy b¹dx! bo na ratusz wexmiemy! - zawarcz¹ pod jej oknami zbiry. Ale jejmoSæ nie by³a z lêkliwych. Zapewniwszy zmar³emu poecie czeSæ i pamiêæ Sród ludzi, odbiega w g³¹b alkierza po swe kosztowne pierScienie za ja³mu¿nê wyzwolenia dla jego du- szy. A¿ j¹ m¹¿ w tym pohamowaæ musia³. Dobywszy siê spod pierzyny, sam w czepcu noc- nym jak i ona, przek³ada kobiecie u okna, ¿e lepiej by³o to wszystko daæ w porê ¿ywemu, ¿e przez tak¹ szczodroSæ nie w czas Smieræ sama wypysznia siê tylko nad ¿ycie, a wszystko, co by³o, nad tym, co jest. Ale serce kobiece tkliwsze bywa zazwyczaj na Smieræ czyj¹ nixli na najsmutniejsze bodaj ¿ycie. Wszczê³a siê tedy k³Ã³tnia miêdzy ma³¿onkami - co sumieniu wa¿niejsze: ¿ycie czy Smieræ? i kto bardziej szanowny: poeta ¿ywy czy umar³y? Wysprzeczawszy wszystkie racje swoje, postanowili na koniec ofiarowaæ Swiecê patronowi wagantów, Swiêtemu Julianowi, ubogiemu - co i mniej rozrzutne bêdzie, i bardziej pomocne duszy czySæcowej. Pochwalili to widocznie s¹siedzi, bo niebawem zamykaæ siê jê³y okna wszystkie. I gas³y Swiat³a po wnêtrzach. Na tej¿e ulicy, widz¹ zbiry, m¿y za szybami Swiat³o czerwone i rozjarza siê co chwila ¿yw- szym blaskiem. Z dawna maj¹ zbiry baczenie na te okna: kacerz w nich mieszka i ponocny jak czarodziej pracownik. 143 Spaæ! - krzykn¹. - Nie kusiæ z³a i Smierci, które b³¹kaj¹ siê dziS po grodzie i okolicy. Z trzaskiem otwar³o siê okno wykusza. Ukaza³a siê w nim postaæ ogromna w skórzanym far- tuchu, z ramionami obna¿onymi po ³okcie, a z gêb¹ ognist¹ jakby od kuxnicy blasku. Naprzód chrz¹kn¹³ piersi¹ potê¿n¹ i splun¹³ zbirom na ³by. Pracujê - rzecze. A us³yszawszy z opodal, kogo Smieræ obwo³uje za ³up swój ostatni, wychyli³ siê z wykusza. Bój siê Boga, jêdzo czarna, gdzie¿eS ty go ju¿ u³apiæ zd¹¿y³a?!... Toæ wczoraj na sumê go- liard tu, pod mymi oknami, przechodzi³ - a piæ ze mn¹ nie chcia³, bo siê do koScio³a Spieszy³. Zasiê wieczorem pod wiech¹ gospody widzia³em go. I wychodz¹cego noc¹ z igrcami przez wywalon¹ bramê. Czy¿by i on ranion by³ na ulicach?... W polu, powiadasz, za murami zmar³?... Bodaj to! Mnie w murach tego przemierz³ego grodu zdechn¹æ nawet przyjdzie! Daj Bo¿e wagantowi odpoczywanie wieczne. ¯adnej ci ja³mu¿ny pod nogi z okna nie wyrzucê - wychrz¹ka³ za chwilê. - Chodx tu, na górê; mo¿e ci co dam, gdy uprosisz przy dzbanie... O! - uradowa³ siê pomys³owi swemu - za goliarda, który wczoraj piæ ze mn¹ nie chcia³, chodx¿e ty mi dziS w zastêpstwo, skoro siê za jego duszê w grodzie podawasz. Dobry mi dziS bêdzie przy dzbanie i taki bodaj kmotr ponu- ry. Cni mi siê bardzo tej nocy w samotnoSci mojej. I ³eb, i ramiê nie do pracy dziS: potrzaska- no mi wczoraj bardzo g³owê - u miasta bram. Rwista w niej jak w miechu i kuje w skroniach jak na kowad³ach... Chodx mi na stypê po poecie, i Smierci bodaj sama! Zbiry pod murem a¿ siê w ty³ pomkn¹ w przera¿eniu. Bo oto po schodach domostwa rozlega siê tupot kroków. S³ychaæ klucza chrzêst w bramie. I wytacza siê oto z kuxnicy swojej ten kowal tajemniczy z g³ow¹ (jak teraz dopiero widz¹) snadx rann¹, bo ukutan¹ w chusty. Chodx ze mn¹ piæ! - krzyczy. - Nie sczmucisz mnie strachem. Wiem przecie: tyS z Miseri- cordii tajnego znaku, a nie Smieræ prawdziwa. Ona wionie na bok z kirów szelestem. I zastawia siê d³oñmi przed szaleñcem zuchwa³ym... Zgoni³ j¹ jednak, u³api³ jak tê dziewkê oporn¹. I wiedzie we wrota domu swego. Przymknê³y siê zbiry bli¿ej po drugiej stronie ulicy. Za wêg³em ostro¿nie ukryci, widz¹ pod beczkowym sklepieniem schodów, jak na stopnie, piêtrz¹ce siê stromo niczym w drabinie, wkracza po- woli ona, wysuwaj¹c co chwila spod kirów bia³e kostki stopy swej d³ugiej. Na stypê po poecie wkracza Smieræ w kuxnicê pracy ponocnej. Ni to izba mieszkalna, ni to komora rzemieSlnicza, raczej spichrz chyba: bez powa³y ca³kiem, otwarty a¿ po stropowe wi¹zania domu. Za dnia dachówki tam pewnie widaæ, teraz, po nocy, ciem- noSæ jeno ponura zwisa stamt¹d na wnêtrze ca³e. Bo ¿u¿le na kuxni przed miechem rzucaj¹ ca³y [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ] |