[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie. Sara przygryzła wargę. Wiedziała, że należy jak najszybciej unieruchomić nogę. Sprowa- dzę pomoc. Tak mi przykro, Sas. Tori uniosła powieki. Przepraszam. Naprawdę nie chciałam... Oczywiście, że nie chciałaś, głuptasie. Sara z niepokojem patrzyła na fale. Problem w tym, że zbliża się przypływ, a nie wiem, jak długo mnie nie będzie. Muszę przenieść cię wyżej urwała i spoj- rzała w górę ale najpierw poszukam czegoś do unieruchomienia nogi. Nie. To zabierze zbyt dużo czasu. Krzywiąc sięz bólu, Tori uniosła sięna łokciu. Jakoś postaram się ci pomóc. Ciągnij mnie, a ja będę się odpychać zdrową nogą. To daleko? Jeśli uda nam siędotrzeć do tego stopnia, sądzę, że wystarczy. Oprzyj się na zdrowej nodze, a ja odwrócę cię plecami do skały, pomogę usiąść na tym występie, a potem podniosę ci nogi. Udało się. Tori, blada jak prześcieradło, oblana zimnym potem, bliska omdlenia z bólu, z pomocą Sary zdołała przeczołgać się kawałek i wdrapać na skalną półkę. Niedobrze mi poskarżyła się. To się połóż. Nie. Chcę widzieć fale przypływu. Niewyklu- czone, że zanim wrócisz, będę musiała przenieść się jeszcze wyżej. Postaram się wrócić jak najszybciej. Wiem. Tori już nawet nie próbowała się uśmiechać. Idz, Sas. I nie martw się o mnie. Dam sobie jakoś radę. Prywatna wyspa Bena Dawsona miała mniej niż dwa hektary, lecz nie znając terenu, Sara wolała nie ryzykować i nie zapuszczać się w las. Zbiegła nad wodę i wsiadła do kajaka. W ciągu kilku minut opłynęła skałę, gdzie zostawiła Tori, i zobaczyła przed sobą piaszczystą plażę i motorówkę przycu- mowaną do mola. Pod palmami zaś dostrzegła ścież- kę prowadzącą w stronę domu zbudowanego jak tradycyjne fidżyjskie chaty, ze strzechą i ścianami z palmowych liści. Dom jednak tylko z pozoru był tradycyjny. Duże solidne okna zaopatrzone w ża- luzje wychodziły na biegnącą wokół domu werandę z ogrodowymi meblami. Na dachu zauważyła częś- ciowo zakrytą strzechą antenę satelitarną. Z pobli- skiej szopy dobiegał szum generatora. Był to jedyny dzwięk, jaki zakłócał idealną ciszę. Drzwi wejściowe stały otworem, lecz nikogo nie było widać. Sara przystanęła z wahaniem. Halo! zawołała i zaczęła wchodzić na weran- dę. Czy jest tam ktoś? %7ładnej odpowiedzi. Wytężyła słuch. Gdzieś z da- leka, zza ogrodu porośniętego przepięknymi or- chideami, dobiegało miarowe stukanie, jak gdyby uderzenia siekiery. Odwróciła się, a wówczas za plecami usłyszała zgrzyt zamykanego zamka. Wbieg- ła na schodki, zaczęła walić pięściami w drzwi. Pomocy! Potrzebuję pomocy! %7ładnej odpowiedzi, tylko gdzieś w głębi domu trzasnęły kolejne drzwi. Może szarpnąć za klamkę? Może spróbować odszukać mieszkańców domu? A jeśli to nie jest dom Bena? Jeśli ta osoba nie będzie rozumiała po angielsku? Szkoda cennego czasu. Sara odwróciła się na pięcie i pobiegła w kierunku, skąd dochodziło stukanie. Pień starego bananowca był zadziwiająco twardy i nawet świeżo naostrzona siekiera nie dawała mu rady. Wysiłek fizyczny był jednak lekarstwem, jakie Ben Dawson lekarz przepisał Benowi Dawsonowi mężczyznie na duchowe udręki. Ciach! Dlaczego uległem pokusie i pocałowałem tękobie- tę? Dlaczego złamałem wczoraj zasadę niewychodze- nia wieczorem z domu, chyba że do chorego? Ciach! Bo od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłem na plaży z książką, jakaś siła mnie do niej ciągnie. Tolerowałem umizgi jej rozgadanej siostry tylko dlatego, że stanowiły pretekst do przebywania blis- ko niej. Kiedy wczoraj, zamiast przyjechać z nami do wioski, wybrała się popływać, byłem zawiedzio- ny, ale kiedy uratowała tę małą, los dał mi drugą szansę. Ciach! Ben czuł ból w barku, kropelki potu spływały mu po czole i szczypały w oczy. Co mnie podkusiło, żeby namówić ją, aby ubrała się w spódniczkę z trawy? Aksamitna oliwkowa skóra, smukłe ramiona i no- gi, cudownie jedwabiste włosy... Równie ciemne oczy skrywające tajemnicę, jaką z nikim nie chciała się dzielić. Może na tym polega jej urok? Może to mnie tak podnieca? Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu Ben bardzo pragnął poznać tajemnicę Sary. Ale czy był gotów w zamian uchylić przed nią rąbka swojej? Ręka go rozbolała. Zmęczony odłożył siekierę, sięgnął po koszulę leżącą wśród krzewów imbiru i otarł twarz i ramiona z potu. Powinien wracać. Mara pewnie już naszykowała lunch, a Phoebe wkrótce się obudzi. Postanowił jednak dokończyć robotę. Jeszcze tylko kilka uderzeń i stary pień runie. Poza tym machanie siekierą pomagało mu zapomnieć o Sarze. Zwinął mokrą koszulę w kłębek, cisnął w krzaki i podniósł siekierę. Ciach! Ciach! Ciach! Bananowiec zakołysał się. Ben przyglądał się, jak [ Pobierz całość w formacie PDF ] |