[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i unosząc mu lekko głowę, żeby mógł wykrztusić odpowiedz.
Jacket nie próbował jeszcze otwierać aktówki. Miała solidne mosiężne zamki.
Próbował się wyrwać swemu prześladowcy, ale Vic znów przycisnął mu twarz do
ziemi.
 Skąd to masz?
 Znalazłem  wyszeptał Jacket. Postanowił, że nie zdradzi
pilota, ale ból ucha był nie do zniesienia, gdy Vic pociągnął jeszcze
mocniej. Jacket był zmęczony, wyczerpany po trudach nocnej
wyprawy. Usiłował jeszcze powstrzymać łzy.
 Bleak Cay  usłyszał własny głos. Ogarnął go wstyd, gdy
z twarzą w piachu wyjąkał opowieść, jak to samolot rozbił się na
rafie. I wtedy usłyszał gniewne popiskiwanie. To Dummy wypadł
zza drzew wymachując kijem.
Vic uciekł, unosząc ze sobą aktówkę.
Ciągle jeszcze wznosząc gniewne piski, Dummy postawił Jacketa na nogi i
przygarnął do siebie. Jacket wiedział, że Vic zemści
się na staruszku. Zawsze tak było. Vic i jego banda z ukrycia obrzucali
Dummy'ego kamieniami albo zachodzili od tyłu podstawiając mu nogi. Jacket miał
poczucie winy. Wszystko się popsuło. Nigdy jeszcze nie był w Nassau. Nie wiedział,
kiedy i w jakich godzinach otwierają sklepy i gdzie szukać tego, co trzeba. Nie
wiedział nawet, czy w hotelu w Congo zapłacą mu od ręki za homary. Wszystko, co
zarobił do tej pory, leżało u kierownika. Głupi był myśląc, że wszystko pójdzie jak z
płatka.
Stary pocieszał go, jak potrafił. Popiskując wskazał najpierw ręką w stronę chaty
Jacketa, potem na łódz i wreszcie machnął dłonią w stronę Congo. Potem pchnął
delikatnie chłopca, znów zapiszczał, zaśmiał się gardłowo i kiwnął głową tak
energicznie, że czerwony kapelusz zachwiał się na siwej czuprynie.
%7łar płynął z nieba na Bleak Cay. Słońce rozlało się ogniem po zbielałym od żaru
nieboskłonie. Gorąco jak w rozpalonym piecu. Bob uprzedzał, żeby trzymać się w
cieniu, ale na całej przeklętej wyspie nie było ani śladu drzewa. Steve próbował
ochłodzić się w morzu, ale było jeszcze gorzej. Słońce niemiłosiernie paliło odkryte
ramiona i twarz. Zaciągnął zwłoki pilota za wydmy. Zasiadł obok i zdarł koszulę z
trupa. Owinął nią głowę. Niewiele to pomogło. Steve zaczął się bać, lęk narastał, aż
ogarnęła go panika. Zawsze bał się bólu. Wyobrażał sobie, co będzie, gdy wpadnie w
ręce Kolumbijczyków. Miał nadzieję, że uda się odszukać ładunek, zanim się zjawią.
Poszukiwania zaczął od miejsca, gdzie Jacket ukrył łódz. Stąd posuwał się w głąb
wysepki, macając teren kijem  trzydzieści kroków w lewo i prawo od wytyczonej
linii. Tak doszedł na drugą stronę Cay. Tam wyznaczył nową linię, tuż powyżej
miejsca, dokąd sięgał przypływ. Odliczył pięćdziesiąt kroków na południe i znów
zaczął skrupulatnie badać wytyczony pas. Sprawdził tak może jedną czwartą
powierzchni wyspy, zanim żar wycisnął zeń resztkę sił.
Był pewien, że kokaina jest na wyspie. Nie było innej możliwości. Zerknął spod
rozpostartej koszuli. %7łar odbijał się od rozpalonego piasku jak od zwierciadła i
boleśnie godził w twarz. Zasłonił się w panice. Zaskrzeczała mewa. Steve usłyszał
bicie skrzydeł o trawy rosnące na wydmie, gdy ptaszysko siadło przy zwłokach. Po
chwili nadleciała następna mewa i następna& Ptasie szpony orały warstwę
skamieniałego po porannej rosie piasku.
Bojąc się, że ptasie zbiegowisko może zwrócić czyjąś uwagę, Steve
przekleństwami i garścią piasku usiłował spłoszyć mewy. Nie wychylał się jednak zza
osłony. Mewy odpowiedziały gniewnym wrzaskiem.
Paliła go twarz, piekły ramiona. Zazdrośnie pomyślał, że Bob drzemie sobie teraz
spokojnie w domu, a przecież cała ta przeklęta sytuacja to właśnie jego wina.
Wszystko przez niego, przez te trzy godziny grzebania w silniku i przez tego bachora
też.
Dzieciak mógł już komuś w Green Creek powiedzieć o rozbitym samolocie.
Możliwe, że wiadomość już się rozeszła. Steve odchylił nieco koszulę i zerknął na
morze. W zasięgu wzroku była tylko jedna łódka, i to co najmniej milę od wyspy.
Dwumasztowy, biały jacht. %7łagle wisiały jak pranie na podwórku. Nad kokpitem
załoga rozpięła ochronny daszek z płótna. Steve wyobraził sobie, jak to pasażerowie
siedzą w cieniu i popijają Cuba Librę  koktajl z rumu i coli w wysokich szklankach.
Niech ich szlag trafi. Steve życzył im, żeby dostali udaru.
Sam tymczasem poparzył kolana i łokcie, gdy pełzł przez wydmy, aby sprawdzić
sytuację po drugiej stronie Cay. Pod rozpalonym niebem morze wyglądało jak
karbowane lustro, przecięte pośrodku białą linią kilwateru, nakreśloną przez
motorówkę pędzącą w stronę cypla na Andros. Pojedyncza łódz wiosłowa zdawała
się płynąć w powietrzu po drugiej stronie rafy. Przeklęty bachor, Boże, co on z nim
zrobi, gdy tylko dostanie go w ręce.
Mewa zaśmiała się szyderczo. Steve obrócił się. Kilkanaście ciemnogłowych
ptaszysk z białawym konturem na krańcach skrzydeł krążyło nad zwłokami pilota. To
jakby sam wymachiwał flagą, żeby zwrócić uwagę na wyspę. Koszula zsunęła mu się
z głowy, gdy cisnął kamieniem, aby rozproszyć podniebną gromadę. Słońce uderzyło
go prosto w twarz. Skórę miał spieczoną na wiór. Przeklinał słońce, mewy, Boba i
dziecko.
Bezsilna wściekłość wyciskała mu z oczu łzy, gdy rakiem wracał przez wydmy do
miejsca, gdzie leżał pilot. Ciało zaczęło puchnąć, roztaczając odór gorszy niż jatki na
targu w Dominikanie. Steve musiał przepłoszyć mewy, a był tak cholernie zmęczony.
Ból nabrzmiewał i nie ustawał. Dotknął palcami twarzy. Wyczuł pęcherze na
policzkach i na czole, suche i spękane. Woda w butelce, którą zostawił Bob, parzyła
ukropem i paliła spękane wargi, jak najmocniejszy kwas. Nawykł do wielkomiejskiego
gwaru w Nowym Jorku. Cisza i samotność działały mu na nerwy. Klął, złorzeczył,
przeklinał i skamlał na zmianę.
 Sypiesz się, stary. Wez się w garść  mówił to do siebie,
a dla pilota też nie miał żadnych względów:  Głupi kretyn. 
Ale to nie pilot był winien. To ten murzyński bachor. Zabiję
go  przyrzekł solennie.
Tymczasem trzeba było przepędzić mewy. Wiadomo, boją się żywych, więc Steve
położył się obok pilota. Mając koszulę na głowie nie widział zwłok, a przynajmniej nie
był sam. Cuchnący odór przestał po chwili dokuczać.
 Bez względu, ile ci zapłacili, dostałeś za mało  pożałował
pilota.
Kolumbijczycy byli już pewnie w samolocie do Nassau.
 Boję się tego zwalistego Metysa, szefa znaczy, rozumiesz? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kudrzwi.htw.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Wszystkie rzeczy zawsze działają zgodnie ze swoją naturą.