[ Pobierz całość w formacie PDF ]
myślą o człowieku, który jak mówił ten Kostrzewa zajmuje punkt centralny jej egzystencji. Czy mógł nim być Marian?... Wracali do Warszawy razem. Lecz Anna czuła, że każde z nich męczy się własną samotnością. Litunia nieruchomo tkwiła przy oknie, aż się znużyła i usnęła owinięta pledem. Wtedy po raz pierwszy Marian odezwał się: Nie wiem, nie rozumiem swojej sytuacji mówił półgłosem, nachyliwszy się do Anny wydaje mi się, że stanowię dla was, dla ciebie i dla twego dziecka jakąś przeszkodę... Nic nie odpowiedziała, a on dodał: To męczy. Jakżeby chciała powiedzieć mu teraz, że tak, że to jego własna wina, gdyż jest taki, jaki jest, że powinien przyjąć odpowiedzialność za ich wspólne szczęście i o to szczęście walczyć, że ma ważny i święty obowiązek zdobycia zaufania Lituni, że już nie jest samotnikiem, któremu wolno ograniczać się do kontemplacji własnych abstrakcji, niepotrzebnych abstrakcji, tak, właśnie niepotrzebnych, nieważnych i szkodliwych. Cóż jemu, cóż im przyjdzie z tych bezpłodnych rozmyślań! I cóż wart jest jego nieproduktywny, pławiący się w autoanalizie umysł!... Nie odezwała się jednak ani słowem. Wprawdzie kiedyś, w pierwszych dniach ich znajomości sama była olśniona, owładnięta, zaczarowana tą jego niepospolitą inteligencją. Może to niekonsekwentnie z jej strony, ale teraz wolałaby, by był zwykłym szarym człowiekiem, czującym, myślącym i działającym po prostu. Kochał ją, to nie ulegało wątpliwości, ale oto męczy się, gdy ta miłość żąda odeń pewnych, tak nieznacznych poświęceń, jak pozyskanie serduszka dziecka. Warszawa przyjęła ich zaduchem rozprażonych w słońcu ulic. Przesycone kurzem powietrze było ciężkie, od murów uderzał żar, a z bram chłód pachniał wilgocią. Marian nie mógł znalezć taksówki i dopiero tragarz ją sprowadził. Wieczór miała Anna zajęty porządkowaniem swego mieszkanka i lokowaniem Lituni. To tak zajęło jej uwagę, że nawet nie spostrzegła nieobecności Mariana i dopiero gdy dziecko usnęło, wbiegła na schody i zapukała do jego drzwi. W kapeluszu i rękawiczkach, tak jak przyjechał z dworca, siedział w kącie kanapy. Na podłodze stały nie rozpakowane walizki. Marianie, co ci jest? przestraszyła się. Nic, kochanie... Neurastenia... Najdroższy przytulała jego głowę do piersi nie wolno ci być smutnym. Ja wiem, że moja miłość to nie wszystko dla ciebie, ale krzywdzisz ją swoim smutkiem. To prawda przytwierdził ponuro. Nie, nieprawda zaśmiała się, udając wesołość ja cię rozumiem i kocham. Wiesz co?... Pójdziemy na kolację do Oazy! 174 A Litunia? Już śpi. Czy jednak bezpiecznie zostawiać ją samą? Annę rozczuliła jego troska o Litunię i chociaż gdzieś wewnątrz budziły się w niej wątpliwości co do szczerości pobudek Mariana, starała się ukryć to przed nim, a nawet przed sobą. Oświadczyła, że musi z nim naradzić się w sprawie wzięcia bony do dziecka. Narada oczywiście, jak zawsze, gdy chodziło o rzeczy praktyczne, i tym razem polegała na tym, że Anna podawała gotowe projekty, roztrząsała je, zmieniała, krytykowała i wreszcie dochodziła do postanowień, a Marian kiwał głową. Najgorsze było, że Anna coraz częściej spostrzegała jego istotną obojętność dla tych spraw i wysiłek, z jakim starał się skupić na nich uwagę. Zresztą, co do wzięcia bony, narada właściwie była zbędna. W każdym razie należało zaangażować jakąś możliwie inteligentną dziewczynę, która zajmowałaby się dzieckiem w godzinach nieobecności Anny. Ze względu na szczupłość mieszkania musiała to być bona przychodnia. Nazajutrz Anna zjawiła się w biurze swym przed dziewiątą i swój boks zastała zamknięty. Wozny objaśnił ją, że "obecna pani kierowniczka zawsze boks zamyka nie wiadomo przez jakie fanaberie". Tak? zdziwiła się Anna od dziś boks znowu będzie otwarty, bo ja wracam do niego, a panna Stopińska zajmie swoje dawne miejsce. Daj Boże westchnął wozny. Dlaczego Zygmunt wzdycha uśmiechnęła się czy myśleliście, że wyjechałam na drugi koniec świata? Nie to, proszę pani... Tylko że różnie gadają... Zadreptał na miejscu, starł dłonią nieistniejący kurz na stojącym obok stoliku i machnął ręką. Co ja tam zresztą wiem... Nie rozumiem, co Zygmunt chce powiedzieć? zmarszczyła brwi Anna. A to, że dałby Bóg, żeby pani usadziła tę cholerną babę, bo przez nią... Urwał nagle: szybkim, pewnym krokiem weszła panna Stopińska. Zanim przywitała się z Anną, powiedziała woznemu: Zygmunt znowu nie wywiesił nowego rozkładu jazdy. Proszę natychmiast to zrobić. Dzień dobry pani życzliwie wyciągnęła do niej rękę Anna. Dzień dobry pani odpowiedziała panna Stopińska ze swoją zwykłą zdawkową uprzejmością, podając sztywną dłoń. Takie piękne lato, a mój urlop się skończył. Trzeba zabierać się do roboty. Panna Stopińska zdawała się nie słyszeć jej słów i znowu zwróciła się do woznego, wydając mu jakieś dyspozycje, po czym wyjęła z torebki klucz, weszła do boksu, nie zwracając na Annę 175 [ Pobierz całość w formacie PDF ] |