[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nych. Ballard zamierzał coś ostro odpowiedzieć, ale ktoś przepchnął się koło niego. Rozpoznał Dickinsona, pracownika kopalni. Dickinson wyrzucił z siebie gwałtownie: - Właśnie wracam z domu Houghtona. Wygląda tam jak w jat- ce. Może jednak kilka osób jeszcze żyje. Wydaje mi się, że powinien tam pójść doktor Scott. McGill zawołał: - Doktorze, mógłby pan podejść? Scott skończył zawiązywać prowizoryczny opatrunek i bez zwłoki zbliżył się. McGill polecił Dickinsonowi: - Mów dalej. - Dom wygląda, jakby go rozsadziło. Znalazłem Jacka Baxtera i Matta Houghtona poza domem. Jack jest żwawy jak świerszczyk ma jedynie złamaną nogę. Coś dziwnego stało się natomiast z Mat- tem. Ledwie może mówić i ma sparaliżowaną jedną stronę. - To mógł być wylew - zaopiniował Scott. - Wsadziłem ich obu do samochodu i zwiozłem w dół tak dale- ko, jak mogłem. Nie odważyłem się przejechać rzeki po tym grząs- kim śniegu, więc zostawiłem ich na drugim brzegu. - A dom? - Strasznie tam jest. Nie zatrzymywałem się, by policzyć ciała, ale były ich chyba setki. Niektórzy jeszcze żyją, tego jestem pewny. - Jakie odnieśli obrażenia? - spytał Scott. - Muszę wiedzieć co zabrać. McGill skrzywił się. - I tak nie ma pan tego zbyt wiele. Lepiej wszystko zabrać. - Turi przyniósł swoją apteczkę z domu - powiedział Ballard. - Na pewno się przyda - rzekł Scott. Nie zwrócili wcześniej uwagi na odległą wibrację powietrza, lecz teraz buchnęła na nich z rykiem. Ballard gwałtownie odwrócił się i schylił głowę, myśląc, że schodzi kolejna lawina, ale McGill spoj- rzał w górę i uspokoił go. - Samolot i to cholernie duży! Wstał i podbiegł do drzwi kościoła, a za nim ruszyli inni. Samolot odleciał w dół doliny, a teraz przechylił się na skrzydło, żeby zawrócić. Kiedy zbliżył się, wszyscy zobaczyli, że to duży transportowiec, oznaczony symbolami Marynarki Stanów Zjedno- czonych. Ze wszystkich stron słychać było okrzyki radości, a na twarzy McGilla ukazał się szczęśliwy uśmiech. . - Hercules marynarki z Harewood - powiedział. - Marines przybyli w samą porę. Hercules zakręcił i wyrównał na niższej wysokości, zgodnie z biegiem doliny. Z jego ogona oderwały się czarne punkciki i po chwili otwarte spadochrony rozkwitły jak różnokolorowe kwiaty. McGill liczył: - ... siedem... osiem... dziewięć... dziesięć. To są właśnie ci fa- chowcy, których potrzebujemy. Przesłuchanie dzień ósmy xxv John Reed, sekretarz komisji, wyczekująco trzymał pióro w po- wietrzu. - Jak brzmi pańskie pełne nazwisko? - Jesse Willard Rusch. - Wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, ze zdecydowanie niemodną, krótko przyciętą czupryną, miał wyrazny, amerykański akcent. - Czym się pan zajmuje zawodowo, panie Rusch? - Jestem komandorem-porucznikiem Marynarki Wojennej Sta- nów Zjednoczonych. Obecnie pełnię funkcję oficera zaopatrzenio- wego w Szóstym Badawczym Dywizjonie Antarktydy. Jest to orga- nizacja, która dokonuje wszystkich lotów na Antarktydę w ramach operacji Deep Freeze. - Dziękuję - powiedział Reed. Harrison z zainteresowaniem przyjrzał się Amerykaninowi. - O ile dobrze zrozumiałem, był pan pierwszym, przeszkolo- nym w ratownictwie śnieżnym człowiekiem, który przybył do Hu- kahoronui po lawinie. - Zdaję sobie z tego sprawę, sir. Ale było nas pięciu. To przypa- dek, że jako pierwszy dotknąłem stopami ziemi. - Ale to pan nimi dowodził? - Tak, sir. - Czy może nam pan wyjaśnić okoliczności, które tam pana zaprowadziły? - Tak, sir. O ile wiem, ludzie z waszej Obrony Cywilnej zwrócili się z prośbą do komandora Lindseya, oficera dowodzącego naszą bazą tu, w Christchurch. Ponieważ problem dotyczył ratownictwa śnieżnego, a ja jestem oficerem zaopatrzeniowym dla VXE-6, mnie właśnie zwalił na głowę tę robotę. Harrison popatrzył na sufit i przyszło mu na myśl, że Ameryka- nie są jednak dziwnymi ludzmi. - Niezupełnie rozumiem związek - przyznał. - Co ma wspólne- [ Pobierz całość w formacie PDF ] |