[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zwisało na wpół z okna, a krótka, tłusta ręka, połyskująca diamentami, była wyciągnięta tak, jak w momencie, kiedy przynaglał szofera do ostatniego wysiłku, aby przedrzeć się przez zator. Kilkanaście autobusów wznosiło się jak wyspy w tym potoku pojazdów; pasażerowie, którzy zalegali tłumnie dachy, leżeli pokotem, jeden na drugim, jak dziecięce zabawki w przedszkolu. Na środku jezdni, na szerokiej platformie latarni, stał pokaźnej tuszy policjant, opierając się plecami o słup w tak naturalny sposób, że trudno było się zorientować, czy istotnie nie żyje. Tuż u jego nóg leżał w poszarpanych łachmanach mały gazeciarz, a obok niego na ziemi stała paczka gazet. Wózek gazeciarski utknął zablokowany w tłumie i mogliśmy nawet przeczytać ogromne czarne litery wypisane na żółtym papierze: „Sceny w Izbie Lordów", „Mistrzostwa hrabstwa przerwane". Musiało to być najwcześniejsze wydanie, bo znalazły się tu jeszcze inne afisze z napisami: „Czy to już koniec? - Ostrzeżenie wielkiego naukowca", albo inne: „Czy Challenger ma rację? - Złowróżbne wieści". Challenger zwrócił żonie uwagę na ostatni plakat, który rzucał się w oczy jak sztandar ponad tłumem. Kiedy spoglądał na plakat, zaobserwowałem, że wyprężył pierś i szarpał bródkę. Myśl, że Londyn umierał z jego imieniem na ustach i jego słowami wyrytymi w pamięci - schlebiała mu i cieszyła jego skomplikowaną mentalność. To, co odczuwał, było tak widoczne, że wywołało złośliwą uwagę jego kolegi: - Challenger na forum publicznym do ostatka -odezwał się Summerlee. - Wszystko na to wskazuje - odpowiedział napuszony Challenger. - Właściwie - dodał, patrząc w dół, na rozległą pustynię rozchodzących się promieniście ulic, całkowicie teraz spokojnych i całkowicie zastygłych w śmierci - nie widzę doprawdy żadnego celu, dla którego mielibyśmy jeszcze pozostawać w Londynie. Proponuję, abyśmy powrócili natychmiast do Rotherfield, a potem naradzimy się, w jaki sposób należy wykorzystać jak najlepiej lata, które mamy przed sobą. Jeszcze tylko jeden obraz przedstawię spośród scen, które unieśliśmy w pamięci z wymarłego City. Chodzi tu o widok, jaki przedstawił się naszym oczom we wnętrzu starego kościoła Panny Marii, który mieści się tam, gdzie pozostawiliśmy nasz samochód. Lawirując wśród rozłożonych na schodach postaci, pchnęliśmy na oścież wahadłowe drzwi i weszliśmy do środka. Widok był zadziwiający. Kościół był wypchany po brzegi klęczącymi postaciami, które przybrały najrozmaitsze pozy błagania i pokory. W ostatniej strasznej chwili - stanąwszy twarzą w twarz z rzeczywistością, tą przerażającą rzeczywistością, która ciąży nad nami nawet wtedy, kiedy gonimy za złudnym cieniem - przestraszeni ludzie wbiegli do starych kościołów w City, gdzie niemal już od pokoleń nie odbywały się żadne nabożeństwa. Stłoczyli się tu tak ciasno, jak tylko na to pozwalała pozycja klęcząca. Wielu z nich w podnieceniu zapomniało zdjąć kapelusze, a nad nimi jakiś młody człowiek ubrany po świecku widocznie przemawiał z ambony w momencie, gdy zaskoczył ich ten sam wspólny los. Człowiek ten leżał teraz jak kukła z teatru marionetek, ze zwieszoną głową i bezwładnie opuszczonymi z ambony rękoma. Wszystko to było jak nocna mara: szary zakurzony kościół, rzędy udręczonych, martwych postaci, mroczność i cisza całego wnętrza. Poruszaliśmy się, mówiąc ściszonym szeptem i chodząc na palcach. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |