[ Pobierz całość w formacie PDF ]

lub wrzucić kogoś do morza jak Flint - ba, nawet i bardziej skory! Aż mnie
ciarki przechodzą, gdy na niego patrzę. Flint zasię, jak powiada Długi
John, jest całkiem inny. Będzie on chlał rum z pierwszym z brzega, ale
jeżeli dybie na czyje życie, to człek nie ma co do tego żadnych
wątpliwości; kląć przy tym potrafi lepiej od Billa Bonesa.
- Zdaje się, że nie doświadczyłeś żadnych trudności w tym, by się
spoufalić z nowymi kamratami - zauważyłem.
- Zawdzięczam to swojej głowie - odparł Darby nie zbity z tropu. - Jak
panu mówiłem, ona przynosi szczęście.
- Nie mnie - wtrąciłem z przekąsem.
- Nie bądz waszmość zanadto hardy - rozjątrzył się chłopak. - Zapewne
odbędziemy razem dalekie podróże, ja zaś jestem waszym przyjacielem, panie
Robercie, bo pan nie należałeś do tych, którzy znęcali się nade mną w
kantorze.
- Hm... - rzekłem. - Jeszcze zobaczymy. Ale gdzie jest on, jak ty się
wyrażasz?
- Zpi jeszcze w łóżku. Bo też doprawdy czuwał aż do świtu, lawirując
brygiem między mieliznami zatoki.
- Czyśmy już wydostali się na pełne morze?
- A jakże! Jużeśmy minęli tę, jak tu ją przezwali, Mierzeję Piaskową.
Przed sobą mamy ino rozległy ocean.
- W takim razie wychodzę na pokład - odpowiedziałem. - Nasłuchuj tam,
Darby, od czasu do czasu, co się dzieje u pana Corlaera. Jeśli mu się
będzie chciało jeść, zanieś mu tej czekolady.
- Zostaw go pan mojej opiece - rzekł Darby poufale. - On jest drugą
osobą, którą naprawdę lubię. Któż, jak nie on, przyniósł mi skalp
indiański? Ach, musimy obaj zostać piratami! We trzech utworzymy wspaniałą
szajkę!
Korytarz koło kajuty oficerskiej był pusty i nie spotkałem nikogo, aż
wygramoliłem się na pokład. Bryg mknął swobodnie, z chyżym podmuchem
północno-zachodniej bryzy (lekki a stały wiatr wiejący prostopadle do
ogólnej linii brzegowej; w nocy - od lądu ku morzu, w dzień - od morza ku
lądowi), a morze było tak rozkołysane, że niekiedy ponad dziobem okrętu
wzbijały się wytryski słonych kropel. Wiatr huczał w zaklęsłościach żagli,
a liny grały jak wielka harfa. Ptactwo morskie krążyło dokoła głowic
masztowych lub muskało w przelocie czuby fal pokrzykując raz wraz
chrapliwie.
A ponad wszystkim słońce rozwiewało złocistą promienność, tchnącą urokiem
niewymownym.
Teraz dopiero zrozumiałem zadowolenie, z jakim się obudziłem, choć
naprawdę było to rzeczą wielce dziwną, że tak łatwo oswoiłem się z morzem i
jego warunkami, jakkolwiek nigdy poprzednio nie wydalałem się poza wody
śródlądowej zatoki. Bądz co bądz prawdą było, że nie czułem żadnych
słabości ani obaw i nawet nabyłem instynktownej wprawy w chodzeniu i staniu
na sposób marynarski, co potwierdził taki znawca jak sam John Silver.
Pokład na przodzie był pusty. Na marsie (bocianie gniazdo) masztu
głównego siedział czatownik przewiązany liną i patrząc przez lunetę badał
cały obwód widnokręgu. Na rufie znajdował się tylko Silver i drugi jeszcze
majtek, kierujący sterem. Kuternoga, siedząc u okna kajuty, jął kiwać na
mnie szczudłem.
- Chodz no pogwarzyć z Długim Johnem, panie Ormerod! - zawołał. - Skąd
waćpan wziąłeś takie marynarskie nogi? Kroczysz co najmniej jak admirał.
- Znalazłem je pod sobą - odpowiedziałem, nie umiejąc się oprzeć
schlebiającym przymówkom tego szubrawca. - Gdzie jest reszta drużyny?
Roześmiał się i skinął głową w stronę człowieka siedzącego za sterem. Był
to drab o potwornym wyglądzie, tak rozrosły w barach, że wydawał się
garbaty; ponad głęboko zapadniętymi oczyma, dokoła których gęsto były
usiane niewielkie, błękitnawe żyłki, miał zielony daszek.
- Cha! cha! cha! Nasz panicz powiada sobie w duchu: "Jest tu ino dwóch na
pokładzie, i to jeden bez nogi, a drugi zupełnie ślepy. Ja zaś jestem
jeszcze młody i silny". Waszmość sobie myślisz, panie Ormerod, że tu pole
otwarte, ale zapomniałeś o szczudle Johna, które w razie potrzeby może być
okropną bronią, a o ile Pew nie umie daleko sięgać wzrokiem, o tyle słuch
ma tak bystry, iż potrafi strzelać celnie, niczym inny mający dwoje oczu.
Potrząsnąłem głową.
- Tak szubrawe łotry jak wy, Silverze, nigdy by nie chybiły podobnej
sposobności. Prawda, że nie odbywałem służby morskiej, ale walczyłem już z
dzikusami na północnej granicy. Nie ruszę się, aż będę widział wolną drogę
przed sobą.
On na to roześmiał się hucznie, z całego gardła.
- A to ci pyszny żart! Powinienem był wiedzieć, że nie jesteś tak
prostoduszny, jak ci z twarzy patrzy, panie Ormerod. O, nauka w las nie
pójdzie! Założę się o cztery gwinee (złota moneta angielska wartości 21
szylingów)! Ezdrasz, skręć no, brachu, jeszcze ociupinę! O tak!
- Czy foktopsel (górny żagiel przedniego masztu) bierze wiatr, Johnie? -
zapytał człowiek z daszkiem nad oczyma, a głos miał dziwnie łagodny.
Silver zerknął w górę.
- Zaraz wezmie - stwierdził.
- Powiedzcież mi, jak ślepiec może sterować? - zagadnąłem.
Człowiek z daszkiem nad oczyma parsknął śmiechem, który mógł ściąć krew
w
żyłach - tak jadowita, tak niezmiernie złośliwa była wesołość, której miał
ten śmiech być wyrazem.
- Biedny, ślepy człowiek powinien sobie jakoś zarobić na chleb i tytoń,
młody panie - odpowiedział z namaszczeniem.
- Nie myśl sobie, panie Ormerod, jakoby Pew nie potrafił niczego dostrzec
- rzekł Silver przekładając szczudło. - Nie chciałbym, by mu przyszła
ochota strzelić do mnie. A sterować? Czegoż to potrzeba do sterowania?
Wystarczy silne ramię, a przy tym trzeba nasłuchiwać, jak szemrzą żagle.
Dopiero na końcu - i to najmniej - potrzebne jest oko, by rozpoznawać drogę
przed sobą. Każdy człowiek potrafi odczytać kompas, mój młody panie, ale
nie każdy żeglarz potrafi wyczuć, jak jego okręt bierze wiatr, i tknąć się
rudla wtedy, gdy potrzeba. Pew to potrafi. Gdy mu tylko dodać kogoś takiego
jak ja, kto by mu zastąpił oczy, będzie on sterował prościuteńko w
należytym kierunku, jak statek pocztowy jadący z pilną przesyłką.
- Czy wiele kalek znajduje się w waszej załodze? - zapytałem z
ciekawością.
- Kalek? - powtórzył Silver. - Wszystko to zależy od tego, co asan masz
na myśli. Są różnego rodzaju kaleki. Na przykład Pew i ja wzięliśmy za
swoje (traf zrządził) w tej samej kanonadzie. Spotkaliśmy się z okrętem
jadącym z Indii, pod komendą wojowniczego kapitana... stanęliśmy bokiem
jeden do drugiego.
Poklepał kikut swego uda.
- To od osiemnastofuntówki!... Tarrach! I już po niej! Pew nabił właśnie
działo i wychylił się ze strzelnicy, aż tu huknął koło niego strzał z
kartaczownicy! Juści nie wyszło to na dobre jego ślepiom, lecz jak już
powiedziałem, nikt by nie uwierzył, że Pew niedowidzi. On jest
zadziwiający. Ale waćpan mówiłeś o kalekach. Tak, różni bywają kalecy.
Niektórzy z nich dostają forsę...
- Co takiego?
- Forsę... taki, jakby pan nazwał, zasiłek pieniężny. Ze zdobyczy
okrętowej dostajemy tyle pieniędzy, że można odżałować kalectwa. Pew dostał
tysiąc funtów, ale wszystko to puścił w St. Pierre w ciągu trzech nocy.
Pamiętasz, Ezdraszu? Ja za swoją girę dostałem osiemset funtów... co mi
całkiem wystarcza, gdyby się ktoś pytał.
- Założę się, Johnie, że te osiemset funtów ukryłeś w bezpiecznym schowku
- rzekł Pew tonem łaskawym, który słowom jego nadawał dziwnie przewrotne
znaczenie.
Silver kiwnął głową jakby z ukontentowaniem.
- Com dostał, to chowam. Nie jestem marnotrawcą takim jak wy, coście dziś
bogaci, a jutro nędzarze. Kiedyś zaniecham zbójnictwa, a wtedy chciałbym
jezdzić własnym powozem i zasiadać w parlamencie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kudrzwi.htw.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Wszystkie rzeczy zawsze działają zgodnie ze swoją naturą.