[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pokotem na wiązce słomy w kuchni. Nocą napadało pół metra śniegu. Sypał bez przerwy. Tak niespodziewane opady o tej porze roku zaskoczyły nas. Wywiązała się dyskusja, czy jest sens dalszej jazdy. Po długich debatach zapadła decyzja o kontynuowaniu drogi. Dzień był makabryczny. Wóz ledwo brnął w świeżym puchu. Nasi współtowarzysze niedoli skryli się pod plandeką i z każdą godziną coraz bardziej żałowali rannej decyzji. Rozgrzewaliśmy się z Wackiem biegnąc na zmianę przy wozie, ale przemoczone buty zmuszały do powrotu i kostnieliśmy nadal. Powolne tempo jazdy i wzmagająca się zadymka nie wróżyły zmiany warunków. - No co, przeklina pani mnie za ten kurs? - spytał Wacek. - Jaka pani? Furman, a nie pani - odpowiedziałam szczękając zębami. - Mów mi ty, to będzie prościej. - Zgoda, ale przyznaj, wściekłaś się na mnie, co? - Przeciwnie, cieszę się, że pojechałeś. Nie wiem, co bym teraz zrobiła sama! Wacek rzeczywiście był nieoceniony. W najgorszych momentach pakował mnie pod plandekę, a sam siny z zimna męczył się dalej. Wybijał grudy śniegiu spod kopyt końskich. Poił je i karmił. Zupełnie nie wyobrażam sobie, jak bym to wszystko wytrzymała bez niego. Do wieczora przejechaliśmy tylko 30 km, a i te dały się nam solidnie we znaki. Następnego dnia, chociaż wiatr uspokoił się nieco, powstałe w nocy zaspy utrudniały jazdę. Trzeba było przekopywać metrowej wysokości zwały, aby przedostać się naprzód. Na najgorszym odcinku spotkaliśmy kolumnę radzieckich samochodów. Pomimo napędu na wszystkie koła ogromne studebeckery utknęły na drodze. Po parogodzinnym buksowaniu w miejscu zjechały z szosy i polem przebijały się dalej. Pojechaliśmy przetartymi śladami i nie ugrzęzliśmy na dobre. Od Rawy Mazowieckiej dzięki częściej kursującym na tej trasie samochodom, podróż była względnie dobra. Czwartego dnia zajechaliśmy do Aodzi. Gwar i ruch wielkomiejski zaskoczył mnie i oszołomił. Pełno ludzi, normalnie czynne lokale i kina, funkcjonująca komunikacja, wszystko to wydawało się aż dziwne. Aby koniom dać zasłużony odpoczynek, zrobiliśmy całodniową przerwę. Wacek odwiedził znajomych, a ja chodząc po mieście spotkałam Kazia Walewskiego i Andrzeja Konarskiego. Poszłam z nimi na obiad i po raz pierwszy po tylu latach do kina. Następnego dnia odbył się ostatni etap rajzy. Przez Ozorków i Aęczyce do Smolic. Granice majątku przekraczałam z dziwnym uczuciem. Nareszcie po pięciu latach zobaczę rodzinne zakątki, wśród których spędziłam najcudowniejszy, dziecinny okres życia. Czułam się trochę niepewnie. Jak mnie tu przyjmą teraz, gdy wszystko zmieniło się tak radykalnie? Serdeczność, z jaką mnie powitano, tym bardziej ujęła za serce. Po całej wsi rozeszła się wieść o przybyciu "panienki". Znajomi przybiegli zobaczyć mnie i porozmawiać. Ogrodnik, pisarz i masztelarz sprzeczali się między sobą, kto mnie zaprosi na kolację, a kto przenocuje. Zaskoczyli również prezentami, które zaczęli znosić. Ogrodnik podarował palmę, posadzoną w dzień moich urodzin. Jan przechowane wysokie buty i książkę "Mój kary", którą uratował. Inni znów produkty na drogę i owies dla koni. Rozczulały te dowody sympatii i pamięci ludzi, którzy mogli okazać się w tej chwili zupełnie inni. Z drugiej strony moja miłość do koni i podwórza zjednała mi wiele przyjaznych serc. Niejeden, nie ośmielając się prosić o coś ojca, załatwiał coś za moim pośrednictwem. Byłam zawsze łącznikiem pomiędzy dworem a podwórzem, gdzie stale przesiadywałam. - Dolejcie naszej panience - dysponował Jan, gdy popijaliśmy teraz razem. - Już nie panienka - śmiała się. - Mam nawet syna - pochwaliłam się pokazując zdjęcie. - Rzeczywiście, jak ten czas leci, a panienki chrześniaki już takie spore chłopaki. Przegadałam z nimi do póznej nocy, dopytując o losy ludzi, koni, psów. Na drugi dzień oprowadzili nas po majątku, pokazując zmiany, jakie porobił niemiecki okupant. Powiększona stajnia wyścigowa, rozbudowana elektrownia, nowy spichlerz, wszystko to wydawało się jakieś obce i zamazywało obraz, który zachowałam w pamięci. Tylko park pozostał prawie bez zmian, z tą różnicą, że drzewa i krzewy trochę urosły. Z każdego miejsca wspomnienia spadały jak dojrzałe owoce! Na zakończenie zrobiliśmy wyprawę na dach, gdzie w skrytce ukryłam trochę bezwartościowych pamiątek. Odnalazłam tam swój dziecinny portret, paczkę programów z konkursów hippicznych i trochę starych zdjęć. Zdewastowany, opuszczony dwór robił przygnębiające wrażenie. Majątek nie będzie rozparcelowany. Pozostanie jako wzorcowa gospodarka przy rolniczej szkole. Podobno, gdy pytano zebranych ludzi, czy bardzo narzekają na byłych właścicieli, zapanowała grobowa cisza, a stangret Zawierucha powiedział po chwili, drapiąc się w głowę: - Ano, byłbym podły mówiąc, że było nam zle. Zawsze wiedziałam, że ojca bardzo ceniono i lubiano. Jednak gdy Jan opisywał tę scenę, poczułam wdzięczność za jego odwagę cywilną. Opuszczając Smolice dobrze znaną, wysadzaną jesionami szosą, smętnym wzrokiem żegnałam pola, lasy i wszystkie miejsca tylekroć zjeżdżone konno wzdłuż i wszerz. %7łal mi było tej najmilszej ziemi, która wraz z odjazdem muszę pożegnać na zawsze. Minąwszy słupy graniczne, nie mogłam się już opanować. Milczący ze zrozumieniem Wacek podał chusteczkę. - Nie wstydz się, nie hamuj łez, to ci przyniesie ulgę. - Dziękuję - odpowiedziałam chlipiąc i rozpłakałam się na dobre. - Wiesz, czuję się, jakbym wracała z pogrzebu ukochanej osoby. - Rozumiem, ale nie zapomnij, że miejsca stracone zajmują inni. W każdym z nas drzemie potrzeba kochania. - Wiem, pozostał mi synuś... - Nie tylko - przerwał Wacek. - Masz teraz mnie. - Dziękuję - spojrzałam na niego z wdzięcznością załzawionymi oczyma. Pocałował moją rękę i przytrzymał w ciepłym serdecznym uścisku. Zapomniany, rozkosznie przyjemny dreszcz wstrząsnął do głębi. Cudowna jest świadomość czyjegoś oddania i uczucia. Szczególnie, jak ten ktoś jest tak wyjątkowo przystojnym mężczyzną. Trzydniowy powrót do Warszawy nie był już tak makabryczny. Coraz silniejsze promienie marcowego słońca grzały mocno. Znieg ginął w oczach. Pusty wóz ze szczelnie zapakowaną przez ogrodnika palmą i portretem nie stanowił ciężaru dla koni. Razno biegły po szosie. Jedynym naszym kłopotem była niedyspozycja kasztana, który zachorował po drodze. Trzeba było wziąć go na dietę, z trudem zdobywając pszenne otręby. Gdy dojechaliśmy do Zalesia, biedne konisko ledwie trzymało się na nogach. Musiałam sprowadzić weterynarza, aplikować różne leki i zastrzyki. Niestety, dwutygodniowa kuracja nic nie pomogła. Kasztan wyglądał coraz gorzej i wychudł na szkielet. Oboje z Wackiem robiliśmy ogromne wysiłki, aby go ratować. Pomimo wszystko wyciągnął wkrótce kopyta. Strata konia zmartwiła mnie bardzo. Przysporzyło to sporo nowych kłopotów związanych ze sprzedażą dużego wozu i kupnem jednokonnego. Został tylko Karuś. Pracować musi teraz na wszystkich. Kwiecień 1945 Synuś dokazywał dziś rano na tapczanie i na końcu uderzył się główką o ścianę. Myślałam, że się popłacze, ale powiedział tylko "buch" i potarł obolałe miejsce rączką. Gdy go pocałowałam, natychmiast [ Pobierz całość w formacie PDF ] |