[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Zeznania panny Carlotti nie mają znaczenia - oświadczył Luke. - Jestem innego zdania, panie Lucas. - To nie ma znaczenia, bo opuszczam uczelnię dziś w nocy. - Luke! - krzyknął Anthony. - To nic panu nie pomoże - powiedział dziekan. - Prze prowadzimy dokładne dochodzenie. - Nasz kraj został wciągnięty w wojnę. - Wiem o tym, młody człowieku. - Mam zamiar z samego rana zaciągnąć się do wojska. - Nie! - zawołała Elspeth. Dziekan po raz pierwszy nie znalazł odpowiedzi. Elspeth dopiero teraz zrozumiała przewrotność planu Luke a. Nikt nie mógł podjąć dyscyplinarnych kroków wobec studenta, który zamierzał poświęcić życie za ojczyznę. Nie będzie żadnego dochodzenia. Billie była bezpieczna. Coś ją ukłuło w serce. Luke poświęcił wszystko - ale dla Billie. Panna Rayford mogła najwyżej zażądać zeznań kuzyna. Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł przecież wymagać, żeby Lucas sprowadził do Radcliffe niejaką Angelę Carlotti. To jednak nie miało najmniejszego znaczenia. Przynajmniej nie dla Elspeth. Jedna myśl uparcie kołatała jej w głowie: straciłam Luke a. Ryder zamruczał coś o czekającym go sprawozdaniu. Panna Rayford z przesadną dokładnością zapisała adres w Newport - Gra pozorów. Przegrali - i wiedzieli o tym. Wreszcie całej czwórce pozwolono odejść. Gdy tylko wyszli na korytarz, Billie wybuchnęła płaczem. - Nie idz na wojnę, Luke! - zawołała. - Ocaliłeś mi życie - stwierdził Anthony. Serdecznie objął przyjaciela. - Nigdy ci tego nie zapomnę. Nigdy. - Wziął Billie za rękę i powiedział: - Nie płacz. On jest za cwany, żeby dać się zabić. Luke popatrzył na Elspeth i skrzywił się na widok jej zagniewanej twarzy. Nie dbała o to. Przez dłuższą chwilę spoglądała mu prosto w oczy, a potem uniosła rękę i wymierzyła mu siarczysty policzek. Mimowolnie jęknął z bólu i zaskoczenia. - Ty pojebany sukinsynu! - krzyknęła, a potem odwróciła się i odeszła. 13:00 Dziecko Sierżanta ma 1,2 metra wzrostu, 15 centymetrów w pasie i waży 27 kilogramów. Zamontowany wewnątrz silnik pracuje tylko 6,5 sekundy. Luke spoglądał na cichą willową dzielnicę. Zupełnie nie znał Waszyngtonu. Wydawało mu się, że nigdy przedtem tu nie był. Od dworca jechał na chybił trafił, kierując się na zachód. Droga, którą wybrał, zawiodła go najpierw do centrum miasta - pełnego dumnych rządowych budynków. Być może było tam pięknie, ale czuł się dziwnie przytłoczony. Pocieszał się nadzieją, że dalej, na przedmieściach, znajdzie wreszcie normalnych ludzi i całkiem zwyczajne domy. Minął rzekę i dotarł do uroczej dzielnicy, z wąskimi alejkami wśród gęstych szpalerów drzew. Zobaczył gmach z napisem Szpital psychiatryczny w Georgetown . Skręcił w boczną ulicę biegnącą pod drzewami. Wyglądało na to, że nikt z mieszkańców tej dzielnicy nie utrzymywał stałej służby, istniała więc szansa, że znajdzie pustą willę. Uliczka skręcała w bok i tuż za rogiem kończyła się pod murem małego cmentarza. Luke zaparkował skradzionego forda, u jej wylotu, na wypadek gdyby musiał odjeżdżać stąd w pośpiechu. Potrzebował paru rzeczy: łomu lub śrubokrętu - i oczywiście młotka. W bagażniku na pewno była skrzynka z narzędziami, ale był zamknięty. Mógłby go otworzyć, gdyby miał kawałek drutu. Sięgnął za siebie, po walizkę. Przetrząsnął ubrania i znalazł jakąś teczkę z papierami. Wziął z niej spinacz i odłożył walizkę na fotel. W pół minuty otworzył bagażnik. Tak jak się spodziewał, była tam skrzynka z narzędziami. Otworzył ją i wybrał największy śrubokręt. Młotka wprawdzie nie było, ale znalazł solidny klucz do nakrętek. Oba narzędzia schował do kieszeni płaszcza i zamknął klapę. Wyjął walizkę z samochodu, zamknął drzwi i ostrożnie wyjrzał zza rogu. Wiedział, że budzi podejrzenia: obszarpany żebrak w ekskluzywnej dzielnicy, z elegancką walizką. Ktoś mógłby wezwać gliny, a gliniarze o tak wczesnej porze nie mieli nic do roboty i przyjechaliby jak na skrzydłach. Ale gdyby szczęście mu sprzyjało, już za pół godziny mógłby być ogolony, świeżo wykąpany i w nowym ubraniu. Jednym słowem - porządny obywatel. Doszedł do pierwszego domu na ulicy. Minął mały ogródek i zapukał do drzwi. Rosemary Sims zauważyła ładne, biało - niebieskie auto powoli jadące ulicą. Zastanawiała się, do kogo należy. Może do Browningów? Mieli furę pieniędzy. Albo do pana Cyrusa, kawalera, więc bez żadnych zobowiązań. Ale możliwe też, że Pojechał nim ktoś całkiem obcy. Wciąż miała dobry wzrok i z fotela stojącego w pokoju na Pierwszym piętrze widziała duży fragment ulicy. Zimą widziała Jeszcze więcej, bo liście na gałęziach drzew nie przesłaniały jej widoku. Zobaczyła dziwaka, wyłaniającego się zza rogu. Dziwak było [ Pobierz całość w formacie PDF ] |