[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KtóregoÅ› wieczoru usÅ‚yszaÅ‚em pukanie do drzwi i otwo rzyÅ‚em. To byÅ‚a ona. - Camilla! WeszÅ‚a do Å›rodka i usiadÅ‚a na łóżku z jakimiÅ› kopertami pod pachÄ…. RozejrzaÅ‚a siÄ™ po pokoju. A wiÄ™c tutaj mieszkasz - zdawaÅ‚a siÄ™ mówić. Na pewno zastanawiaÅ‚a siÄ™ wczeÅ›niej, jak wyglÄ…da mój pokój. WstaÅ‚a i zaczęła krążyć po pomiesz czeniu, wyjrzaÅ‚a przez okno i dalej chodziÅ‚a, piÄ™kna, wysoka Camilla o wÅ‚osach ciemnych i ciepÅ‚ych. StaÅ‚em i patrzyÅ‚em. Ale dlaczego przyszÅ‚a? WyczuÅ‚a moje pytanie. UsiadÅ‚a na łóżku i uÅ›miechnęła siÄ™. - Arturo, czemu toczymy ze sobÄ… nieustannÄ… walkÄ™? Nie wiedziaÅ‚em. PowiedziaÅ‚em coÅ› o naszych tempera mentach, ale Camilla pokrÄ™ciÅ‚a gÅ‚owÄ…, po czym zaÅ‚ożyÅ‚a nogÄ™ na nogÄ™. PoczuÅ‚em ucisk w gardle i przemożne pragnienie, by 154 ująć w dÅ‚onie jej Å›liczne uda. Każdy jej ruch, nawet nieznacz ny obrót gÅ‚owy, wielkie, nabrzmiaÅ‚e piersi pod fartuszkiem, Å‚ad ne dÅ‚onie oparte o łóżko - wszystko to burzyÅ‚o mój spokój i wprawiaÅ‚o mnie w sÅ‚odkie, bolesne odrÄ™twienie. A do tego jeszcze jej gÅ‚os - powÅ›ciÄ…gliwy, z lekkÄ… nutkÄ… drwiny; gÅ‚os, któ ry przemawiaÅ‚ do mojej krwi i do moich koÅ›ci. PrzypomniaÅ‚em sobie, jaki niezwykÅ‚y spokój towarzyszyÅ‚ mi w ostatnich tygo dniach, i uznaÅ‚em, że nie mógÅ‚ być prawdziwy, że byÅ‚ to raczej stan hipnotyczny, w który sam siÄ™ wprowadziÅ‚em. Prawdziwe byÅ‚o co innego - moje wpatrywanie siÄ™ w czarne oczy Camilli i próby przeciwstawienia jej pogardzie mojej nadziei i podÅ‚oÅ›ci. Nie przyszÅ‚a po to, żeby mnie odwiedzić. Po chwili spra wa siÄ™ wyjaÅ›niÅ‚a. - PamiÄ™tasz Sammy'ego? OczywiÅ›cie. - Nie lubisz go. - Jest w porzÄ…dku. - To dobry chÅ‚opak. PolubiÅ‚byÅ› go, gdybyÅ› lepiej go poznaÅ‚. - Możliwe. - On ciÄ™ lubi. Nie bardzo chciaÅ‚o mi siÄ™ w to wierzyć, nasza potyczka na parkingu Å›wiadczyÅ‚a o czymÅ› przeciwnym. PrzypomniaÅ‚em sobie, jak Camilla uÅ›miechaÅ‚a siÄ™ do Sammy'ego podczas pracy, jak bardzo niepokoiÅ‚a siÄ™ o niego, kiedy odwiezliÅ›my go tamtej nocy do domu. - Kochasz go, prawda? - NiezupeÅ‚nie. OderwaÅ‚a wzrok od mojej twarzy i powiodÅ‚a nim po pokoju. 155 - Tak, kochasz go. Natychmiast jÄ… znienawidziÅ‚em, bo mnie zraniÅ‚a. Co za dziewczyna! PodarÅ‚a mój wiersz autorstwa Dowsona i poka zaÅ‚a mój telegram wszystkim w Columbia Buffet. ZrobiÅ‚a ze mnie durnia na plaży. A teraz domyÅ›liÅ‚a siÄ™, że mam na niÄ… ochotÄ™, i skwitowaÅ‚a to szyderczym spojrzeniem. Wpatrywa Å‚em siÄ™ w jej twarz i usta, myÅ›lÄ…c, jak przyjemnie byÅ‚oby jÄ… uderzyć, walnąć pięściÄ… w nos i w zÄ™by. Znów zaczęła mówić o Sammym. %7Å‚ycie rzucaÅ‚o mu kÅ‚o dy pod nogi. Może byÅ‚by kimÅ›, gdyby nie ciÄ…gÅ‚e kÅ‚opoty ze zdrowiem. - Co mu dolega? - Ma gruzlicÄ™. - Kiepsko. - Nie bÄ™dzie dÅ‚ugo żyÅ‚. MiaÅ‚em to gdzieÅ›. - Wszyscy kiedyÅ› umrzemy. ZastanawiaÅ‚em siÄ™, czy jej nie wyrzucić, czy nie powie dzieć: jeÅ›li przyszÅ‚aÅ› tu, żeby rozmawiać o tym kolesiu, to wynocha, bo nie jestem zainteresowany. PomyÅ›laÅ‚em, że to byÅ‚oby coÅ› wspaniaÅ‚ego wyprosić jÄ…; jest taka piÄ™kna na swój sposób, a jednak musi wyjść, bo ja jej każę. - Sammy'ego już tutaj nie ma. WyjechaÅ‚. JeÅ›li sÄ…dziÅ‚a, że zapytam dokÄ…d, wielce siÄ™ myliÅ‚a. PoÅ‚oży Å‚em nogi na biurku i zapaliÅ‚em papierosa. - A co u pozostaÅ‚ych twoich chÅ‚opaków? To pytanie tak mi siÄ™ jakoÅ› wyrwaÅ‚o, natychmiast pożaÅ‚o waÅ‚em swoich słów. PróbowaÅ‚em je zÅ‚agodzić uÅ›miechem. Camilla odpowiedziaÅ‚a, ale kosztowaÅ‚o jÄ… to sporo wysiÅ‚ku. 156 - Nie mam żadnych chÅ‚opaków. - Jasne - powiedziaÅ‚em z lekkim sarkazmem. - Przepra szam za to obcesowe pytanie. MilczaÅ‚a przez chwilÄ™. ZagwizdaÅ‚em i wtedy spytaÅ‚a: - Dlaczego jesteÅ› taki podÅ‚y? - PodÅ‚y? - zdziwiÅ‚em siÄ™. - Moja miÅ‚a, ja lubiÄ™ ludzi i zwie rzÄ™ta. Do nikogo nie żywiÄ™ wrogoÅ›ci. Wielki pisarz nie może być podÅ‚y. DostrzegÅ‚em drwinÄ™ w jej oczach. - JesteÅ› wielkim pisarzem? - Tego siÄ™ nigdy nie wie. PrzygryzÅ‚a dolnÄ… wargÄ™ i trzymaÅ‚a jÄ… przez chwilÄ™ miÄ™dzy biaÅ‚ymi zÄ™bami, spoglÄ…dajÄ…c to na okno, to na drzwi niby zwierzÄ™ w potrzasku. Potem znów siÄ™ uÅ›miechnęła. - WÅ‚aÅ›nie dlatego do ciebie przyszÅ‚am. Zaczęła przekÅ‚adać duże koperty, które miaÅ‚a na kola nach. PodniecaÅ‚ mnie fakt, że przy okazji dotykaÅ‚a swojego ciaÅ‚a, muskaÅ‚a palcami uda. Koperty byÅ‚y dwie. Camilla otworzyÅ‚a jednÄ… z nich i wyjęła rÄ™kopis. WziÄ…Å‚em go z jej rÄ…k. OkazaÅ‚o siÄ™, że to opowiadanie niejakiego Samuela Wiggin- sa, nadane na poste restante w San Juan w Kalifornii. Nosi Å‚o tytuÅ‚ Coldwater Gatling i zaczynaÅ‚o siÄ™ tak: Coldwater Gatling nie szukaÅ‚ kÅ‚opotów, ale z tymi zÅ‚odziejami bydÅ‚a z Arizony to nigdy nie wiadomo. Jak zobaczysz takiego, to strzelba na biodro i leż pÅ‚asko na ziemi. KÅ‚opot z kÅ‚opotami polegaÅ‚ na tym, że kÅ‚opoty szukaÅ‚y Coldwatera Gatlinga. W Arizonie nie przepadano za teksaskimi jezdzcami, toteż Coldwater Gatling postanowiÅ‚ trzymać siÄ™ zasady »najpierw strzelaj, a potem sprawdzaj, kogoÅ› zabiÅ‚«. Tak robili w Stanie 157 Samotnej Gwiazdy, gdzie mężczyzni byli mężczyznami, a ko biety chÄ™tnie gotowaÅ‚y dla rÄ…czo jeżdżących i celnie strzela jÄ…cych facetów, takich jak Coldwater Gatling, najtwardszy kowboj, jakiego tam mieli". Tak brzmiaÅ‚ pierwszy akapit. - Stek bzdur - skwitowaÅ‚em. - ProszÄ™, pomóż mu. Nie przeżyje roku, powiedziaÅ‚a. WyjechaÅ‚ z Los Angeles i zaszyÅ‚ siÄ™ gdzieÅ› na obrzeżach pustyni Santa Ana. MieszkaÅ‚ w jakiejÅ› chacie i gorÄ…czkowo pisaÅ‚. Zawsze chciaÅ‚ pisać. Te raz, gdy zostaÅ‚o mu tak maÅ‚o czasu, wziÄ…Å‚ siÄ™ ostro do roboty. - Co mnie do tego? - spytaÅ‚em. - Ależ on umiera. - Nie on jeden. OtworzyÅ‚em kopertÄ™ z drugim rÄ™kopisem. To byÅ‚o coÅ› po dobnego. PokrÄ™ciÅ‚em gÅ‚owÄ…. - Kiepskie. - Wiem - powiedziaÅ‚a. - Ale może coÅ› byÅ› z tym zrobiÅ‚? Sammy odda ci poÅ‚owÄ™ honorarium. - Nie potrzebujÄ™ jego pieniÄ™dzy. Mam swoje. Camilla wstaÅ‚a i poÅ‚ożyÅ‚a dÅ‚onie na moich ramionach. Po tem zbliżyÅ‚a usta do moich ust i poczuÅ‚em jej ciepÅ‚y, sÅ‚odki oddech. Jej oczy byÅ‚y tak wielkie, że widziaÅ‚em w nich swo jÄ… twarz. DrżaÅ‚em, omdlewaÅ‚em z podniecenia. - Zrobisz to dla mnie? - Dla ciebie? No cóż, dla ciebie... tak. PocaÅ‚owaÅ‚a mnie. Bandini, ty sÅ‚ugusie. To byÅ‚ ciepÅ‚y, na miÄ™tny pocaÅ‚unek za niewykonanÄ… jeszcze usÅ‚ugÄ™. OdepchnÄ… Å‚em jÄ… lekko. 158 - Nie musisz mnie caÅ‚ować. ZrobiÄ™, co w mojej mocy. - MiaÅ‚em już jednak pewien plan. Kiedy Camilla malowaÅ‚a przed lustrem usta, rzuciÅ‚em okiem na adres na kopercie. San Juan, Kalifornia. - NapiszÄ™ do niego w sprawie tych opowia daÅ„ - obiecaÅ‚em. PopatrzyÅ‚a na moje odbicie w lustrze i jej dÅ‚oÅ„ trzymajÄ…ca szminkÄ™ zastygÅ‚a na chwilÄ™ w bezruchu. Camilla uÅ›miechnÄ™ Å‚a siÄ™ drwiÄ…co. - Nie musisz tego robić - powiedziaÅ‚a. - PrzyjdÄ™ po po prawione rÄ™kopisy i sama je wyÅ›lÄ™. Tak powiedziaÅ‚a, ale nie zwiedziesz mnie, Camillo, bo wspo mnienia z tamtej nocy nad morzem masz wymalowane na twa rzy. NienawidzÄ™ ciÄ™, ależ ja ciÄ™ nienawidzÄ™! - Dobrze - odparÅ‚em. - Chyba tak bÄ™dzie najlepiej. Przyjdz jutro wieczorem. DrwiÅ‚a sobie ze mnie. Nie byÅ‚o tego widać w wyrazie jej twarzy czy ust, ale daÅ‚o siÄ™ to wyczuć. - O której przyjść? [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ] |