[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na ich rumakach bojowych z powiewającymi w górze proporcami i wzniesionym jak kolczasty las morzem kopij. Bliżej widział zwarte stalowe szyki nemedyjskie wlewające się w ujście doliny, a za ich plecami barwne pawilony panów i rycerzy, a także szare namioty pospolitego żołnierstwa rozciągnięte prawie do rzeki. Z furkoczącym w górze szkarłatnym smokiem wpływała w dolinę stalowa nemedyjska rzeka. Przodem, w równych szeregach, kroczyli strzelcy z na poły uniesionymi kuszami i palcami na spustach. Dalej pikownicy, a za nimi prawdziwa siła armii konni rycerze. Proporce unosiły się na wietrze, kopie raziły w niebo i jechali na swych ogromnych rumakach jak na biesiadę. Nemedyjskich rycerzy było trzydzieści jeden tysięcy i, jak w każdej nacji hyboryjskiej, to oni stanowili ostrze armii. Piesi w sile dwudziestu jeden tysięcy pikowników i kuszników mieli tylko wyrąbać drogę dla szarży konnej. Na swym wyniosłym stanowisku armia Aquilońska czekała w groznym milczeniu. Nie łamiąc szyków kusznicy zaczęli strzelać z marszu, ale ich słane ze świstem bełty albo nie dolatywały, albo nie czyniąc szwanku odpadały ze stukiem od uniesionych wysoko pawęży Gunderów. I zanim zdołali kusznicy wkroczyć w obszar skutecznego rażenia, słane wysoko strzały Bossończyków wprowadziły w ich formacji zamęt. Po krótkiej chwili i daremnej próbie odpowiedzenia równie zabójczą salwą, Nemedyjczycy poczęli cofać się niesfornie. Pancerze mieli lekkie, nie dające żadnej obrony przed łokciowymi strzałami Bossończyków, którzy szyi z łuków wśród zarośli i skał. Piechocie nemedyjskiej, pełniącej służebną funkcję wobec jazdy, nie dopisywało również morale. Kusznicy cofali się więc, a ich miejsce w szyku zajęli pikownicy. Były to głównie oddziały najemne, które wodzowie bez skrupułów wysłali na śmierć. Zamierzano użyć ich do osłony podejścia rycerzy, aż ci znajdą się w takiej odległości od nieprzyjaciela, by przeprowadzić skuteczną szarżę. Gdy więc kusznicy prowadzili ze skrzydeł daleki ostrzał, pikownicy ruszyli wprost w zabójczą nawałę z góry, a za ich plecami postępowali rycerze. Wnet piesi poczęli się cofać rozległ się wówczas głos trąbek i kompanie rozbiegły się na lewo i prawo, czyniąc miejsce ciężkozbrojnej jezdzie. Runęła wprost w chmurę świszczącej śmierci. Strzały długie jak włócznie znajdowały każdą szczelinę w pancerzach ludzi i kropierzach rumaków. Konie wspinające się na trawiaste tarasy padały na grzbiet, pociągając za sobą jezdzców. Stalowe postaci zasłały ziemię. Szarża załamała się i odpłynęła do tyłu. Amalric przeformował swe szyki. Tarascus walczył z mieczem w dłoni pod szkarłatnym smokiem, ale w owym dniu dowodził armią baron Tor. Amalric klął, widząc las kopij sterczący zza gunderskich hełmów. Miał nadzieję, że jego odwrót wywabi Aquilońskie rycerstwo, które szarżując w dół zostanie zdziesiątkowane przez kuszników z obu skrzydeł, a potem pochłonięte przez liczebniejszą jazdę nemedyjską. Ale tamci nawet nie drgnęli. Słudzy obozowi bukłakami nosili wodę z rzeki, a rycerze zdjąwszy hełmy oblewali swe spocone głowy. Ranni na zboczach daremnie prosili o picie. Obrońcy jednak, zaopatrzeni w wodę przez bijące w górnej części doliny zródło, nie cierpieli pragnienia w owym długim, gorącym wiosennym dniu. Z Królewskiego Ołtarza stojący przy pradawnym rzezbionym kamiennym złomie Xaltotun obserwował przypływy i odpływy stalowej fali. Oto z nastawionymi kopiami i powiewającymi pióropuszami ruszyli rycerze. Przeorali świszczącą chmurę, by rozbić się na kształt grzmiącej fali o ścianę włóczni i pawęży. Nad zdobnymi hełmami uniosły się i opadły topory, a włócznie uderzyły w górę powalając jezdzców i konie. Duma Gunderów nie ustępowała dumie rycerzy. Nie byli mięsem dla mieczów, poświęcanym w imię chwały lepszych od siebie. Byli najznakomitszą piechotą na świecie, o tradycji, co ich morale czyniła niewzruszonym. Królowie Aquilonii już dawno docenili wartość hartownej piechoty. Jej szyki trwały jak skała, nad lśniącymi szeregami powiewał sztandar z lwem, a na samym ostrzu klina ryczący olbrzym w czarnej zbroi uderzał jak huragan rozwalając swym okrwawionym toporem po równi kość i żelazo. Nemedyjczycy walczyli tak mężnie, jak nakazywało im tradycyjne uwielbienie odwagi. Ale nie potrafili przełamać żelaznego klina, słane zaś z porośniętych krzakami stoków doliny strzały bezlitośnie dziesiątkowały ich zbite szeregi. Z ich własnych kuszników nie było żadnego pożytku, a pikownicy nie mogli wspiąć się na zbocza, by związać Bossończyków walką wręcz. Powoli, opornie, posępnie, wycofywali się rycerze i coraz więcej biegało wśród nich koni bez jezdzców. Gunderowie nie wznosili triumfalnych wrzasków. Zacieśniali szyki wypełniając luki po zabitych kompanach. Spod ich stalowych czepców spływał na oczy pot. Krzepko dzierżąc włócznie w garściach czekali i tylko w sercach wzbierała im duma, że sam król walczy pieszo w ich szeregach. Za ich plecami Aquilońscy rycerze wciąż trwali w posępnym bezruchu. Kłując ostrogami spienionego konia na szczyt zwany Królewskim Ołtarzem wspiął się rycerz i spojrzawszy na Xaltotuna oczyma przyćmionymi goryczą, powiedział: Amalric rozkazał mi rzec, iż czas, byś użył swej magii, czarnoksiężniku. Giniemy tam w dolinie jak muchy. Nie możemy złamać szyków nieprzyjaciela. Xaltotun zdawał się rosnąć, potężnieć, coraz potworniejszy i niesamowitszy. Wracaj do Amalrica odparł. Powiedz, by uszykował wojska do ataku, ale czekał na mój sygnał. Zanim ów sygnał dam, zobaczy coś, co zapamięta do końca swojego życia! Jakby wbrew własnej woli rycerz oddał mu honory i na złamanie karku pognał w dół zbocza. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |